Czyli o tym jak wydostać się z obcej planety i nie zwariować.
W ostatnich latach tematyka postapokaliptyczna dominuje w filmach science fiction. Z jakiegoś powodu lubujemy się w filmach wieszczących nasz koniec, ale jednocześnie dających nadzieję na to, że choćby mała cząstka ludzkości przeżyje apokalipsę, którą szykuje dla nas los. Temat niezwykle ciekawy, ale w mojej opinii, mocno już wyeksploatowany. Dlatego też z taką ciekawością sięgnęłam po „Marsjanina” Andy’ego Weira – książkę, która przez uczynienie nauki jednym z bohaterów, mówi do czytelników językiem kujonów, nie aspirując przy tym do traktatu naukowego. To niezwykle humorystyczna, utopijna historia pokazująca naszą teraźniejszość (lub bardzo bliską przyszłość), w której gatunek ludzki nie tylko nie zmierza ku końcowi, ale wręcz sięgnął do gwiazd rozwijając program załogowych lotów kosmicznych. Pomysł niezwykle rzadki we współczesnym sci-fi, a szkoda, bo pozwala spojrzeć na kosmos bez obaw i bez postrzegania go jako ostatniej deski ratunku.
Główny bohater – Mark Watney – został sam na Marsie. Podczas burzy piaskowej uległ wypadkowi i jego załoga, myśląc, że zginął, ewakuowała się bez niego. Kiedy się ocknął, okazało się, że nie tylko jest sam na planecie, ale nie ma też jakiejkolwiek łączności z NASA czy swoją załogą. Będzie za to musiał wymyślić sposób na to, by przeżyć w tych ekstremalnych warunkach, aż do czasu przybycia kolejnej misji załogowej, czyli jakieś 4 lata. Zadanie o tyle trudne, że misja ARES III miała trwać jedynie 31 dni. Watney ma olbrzymią wolę walki i wiarę w swoje możliwości, co moim zdaniem jest najciekawszym aspektem jego osobowości. To człowiek, który nie poddaje się nawet w momencie, kiedy niechcący wysadza się w powietrze, czy kiedy plony ziemniaków, które mają zagwarantować mu przeżycie ulegają kompletnemu zniszczeniu. „Znajdź sobie zajęcie, kiedy czekasz na śmierć” – to słowa Johna Younga, który w ten sposób opisywał trening astronautów. Posiadanie olbrzymiej wiedzy to jedno, a wprowadzenie jej w życie w ekstremalnych warunkach to coś zupełnie innego. Pod tym względem Watney opanował szkolenie perfekcyjnie i rozwiązuje swoje problemy metodycznie, jeden po drugim.
Weir w jednym z wywiadów podkreślił, że gdyby to od niego zależało, w książce nie znalazłyby się żadne momenty świadczące o załamaniu czy zwątpieniu bohatera. Takie dramatyczne elementy zostały dodane na prośbę wydawcy i można się jedynie zastanawiać, czy ten manewr pokazuje Watney’a w bardziej ludzkim świetle, czy chwilowo zaburza jego niezachwianą wiarę we własne możliwości. Taką wiarę w powodzenie misji ratowniczej, ma również zespół NASA, który stanowi drugi biegun powieści. Na początku narzekałam nieco, że wszystkie działania, jakie są wykonywane, by sprowadzić Watney’a na Ziemię, przedstawione są zbyt optymistycznie. Nagle znajdują się rozwiązania, dodatkowe pieniądze z Kongresu i mimo małych niepowodzeń, wszystko idzie w aż za dobrym kierunku. Z drugiej jednak strony, czy nie tego oczekiwalibyśmy jako społeczeństwo? Jeśli mielibyśmy program kosmiczny rozwinięty na taką skalę, chcielibyśmy by NASA zrobiła wszystko by ściągnąć tych ludzi z powrotem. Od tego zależy przecież nasze przekonanie o zasadności lotów kosmicznych. Jeśli kiedykolwiek mamy lecieć na Marsa, to dobrze by było, żeby nie była to podróż w jedną stronę.
Od momentu, kiedy w świat poszła wieść o ekranizacji, wiadomo było, że „Marsjanin” będzie musiał być mocno okrojony. Nie jest to bardzo obszerna powieść, ale ze względu na ilość zagadnień naukowych film musiałby być skierowany albo do wąskiej grupy odbiorców albo trwać 5 godzin. Biorąc to pod uwagę, myślę, że zarówno Ridley Scott jak i Drew Goddard wywiązali się z zadania przełożenia tego tekstu na język filmowy, całkiem nieźle. Stwierdzenie to nie przychodzi mi łatwo zważywszy na moją olbrzymią niechęć do Scotta. Jego „Marsjanin” jest z pewnością mniej naukowy niż literacki pierwowzór. Można też argumentować, że spłycone zostały relacje między załogą ARESA III, tak jak okrojone zostały postacie pracowników NASA. W końcowym rozrachunku jego film pozostaje jednak świetnym przykładem połączenia science-fiction z gatunkiem przygodowym. Optymizm i humor Watney’a są zaraźliwe i nie pozostawiają miejsca na przesadny dramatyzm. Dlatego, tym którzy będą argumentować, że książka bardziej trzyma w napięciu mam do powiedzenia jedno… I co z tego? Jest mnóstwo ludzi, którzy pójdą na „Marsjanina” by dobrze spędzić dwie godziny, nie wnikając w zawiłości reakcji chemicznej odpowiedzialnej za uzyskanie wody z hydrazyny i CO2 oraz wielu innych zagadnień. „Marsjanin” Scotta to kino rozrywkowe i pod tym względem idealnie daje sobie radę zachowując przy tym naprawdę sporą dawkę nauki, która w przeciwieństwie do wielu filmów tego gatunku, jest sprawdzona i nie budzi większych kontrowersji.
Jeśli chodzi o obsadę, która niczym monolity z „2001: Odysei kosmicznej” jest „pełna gwiazd” to w mojej opinii stanowi ona najsłabszy punkt filmu. Nie ze względu na poziom aktorstwa, ale na brak materiału. Tak jak wspomniałam wcześniej, relacje między bohaterami oraz wiele elementów świadczących o ich osobowości, zostało okrojonych więc nie ma dla mnie większego znaczenia, czy dowódcę misji gra Jessica Chastain, czy miałaby to być mniej znana aktorka. To samo tyczy się ekipy z NASA. Jedynie obsadzenie Seana Beana jest uzasadnione ze względu na dowcip, którego nie będę przytaczać by nie psuć potencjalnym widzom przyjemności. „Marsjanin” to one-man-show i Matt Damon świetnie sobie w tej roli radzi.
Czy Ridley Scott zrehabilitował się nieco tym filmem? Biorąc pod uwagę, że kręci „Prometeusza 2” to raczej nie. „Jedna jaskółka wiosny nie czyni”, tak jak jeden film nie zmieni wyrobnika w artystę. „Marsjanin” nie jest też arcydziełem na miarę „Łowcy androidów”. To bardzo dobre, rozrywkowe kino, które ogląda się z olbrzymią przyjemnością.