Szlakiem Orlich Gniazd #1: Działa Navarony (1961)

„First, you’ve got that bloody old fortress on top of that bloody cliff. Then you’ve got the bloody cliff overhang. You can’t even see the bloody cave, let alone the bloody guns. And anyway, we haven’t got a bloody bomb big enough to smash that bloody rock. And that’s the bloody truth, sir.”

Wojna zawsze napędzała branżę filmową. Od zawsze powstawały dzieła ukazujące grozę konfliktu zbrojnego, mające charakter pacyfistyczny, przedstawiające grozę młodych ludzi, którym zabrano najlepsze lata życia, jak choćby w „Na Zachodzie Bez Zmian” Lewisa Milestone’a z 1930 roku. Producenci zdawali sobie jednak sprawę, że wyłącznie takie podejście na dłuższą metę się nie sprawdzi, dlatego szybko zaczęły pojawiać też się produkcje o charakterze wybitnie rozrywkowym. W latach czterdziestych popularne były filmy szpiegowskie często z romansem w tle (albo i na pierwszym planie), jak również propagandówki o dzielnych wojakach, pilotach i marynarzach. Z czasem zaczęło pojawiać się coraz więcej efektownych widowisk przygodowo-sensacyjnych o brawurowych akcjach dywersyjnych na tyłach wroga. Pierwszą naprawdę ważną pozycją z tego gatunku był chyba mający mimo wszystko głębsze ambicje „Most Na Rzece Kwai”, który też w tym cyklu się pojawi, natomiast od końca lat pięćdziesiątych do początku osiemdziesiątych wyszło całkiem sporo wartych uwagi pozycji, gdzie zamiast zgłębiania istoty wojny stawiano na suspens, akcję, efekty specjalne. W naszym nowym cyklu „Szlakiem Orlich Gniazd” chcielibyśmy przedstawić kilkanaście najciekawszych pozycji najczęściej traktujących o komandosach w akcji, natomiast nie będziemy się trzymali wyłącznie takiej tematyki i znajdzie się tu kilka filmów także o innej tematyce. Dominować będzie Druga Wojna Światowa, lecz nie wykluczamy pojawienia się produkcji, których akcja dzieje się podczas innego konfliktu zbrojnego. Nie będzie żadnego ciągu chronologicznego ani szeregowania od najlepszego do najgorszego. Zaczynamy od ikonicznych „Dział Navarony” z 1961 roku.

Prawdziwym ojcem filmowej wersji „Dział Navarony” był Carl Foreman, zarówno producent, jak i scenarzysta filmu. Foreman dostrzegł w drugiej powieści Alistaira MacLeana potencjał na efektowne kino wojenno-przygodowe, sam przygotował scenariusz i przekonał Gregory Pecka do udziału w swym filmie, choć w kontekście głównej roli myślał też o Garym Cooperze, Williamie Holdenie czy Rocku Hudsonie. Jednak to wspólnie z Peckiem zaczęli poszukiwania kandydata na reżysera.

Fabuła powieści, a co za tym idzie, także i filmu jest prosta i klarowna. Na greckiej wyspie Cheros utknęło 2000 brytyjskich żołnierzy. Nie mają oni większych szans w walce z planującymi inwazję na wyspę Niemcami, zatem jedyną sensowną opcją jest ewakuacja. Problem w tym, że ewentualnego dostępu do wyspy bronią dwa potężne działa znajdujące się na sąsiedniej wyspie – Navaronie. Alianci wysyłają grupę komandosów z zadaniem wysadzenia dział w powietrze.

1

Nieskomplikowana historia, ale i krwiste, charakterystyczne postaci, efektowna akcja i grupka straceńców kontra hordy nazistów. Cóż tu może nie zażreć? Z takiego chyba założenia wychodził Gregory Peck przyjmując tę rolę. Peck, wtedy już wielka gwiazda, będąca u szczytu sławy, dwa lata później otrzyma swojego jedynego Oscara za „Zabić Drozda”. Pierwszym wyborem na reżysera był niejaki Alexander MacKendrick, raczej drugoligowy twórca, choć mający na koncie całkiem udane „The Ladykillers”, które później zrimejkowali Coenowie, jak również fajną przygodówkę piracką zatytułowaną „Orkan Na Jamajce”. Pomysł ten jednak nie wypalił. Jak z przekąsem stwierdził później Anthony Quinn, kolejna gwiazda produkcji, MacKendrick zupełnie nie ogarnął idei filmu, dlatego szybko się z nim pożegnano. W filmie dokumentalnym „Memories Of Navarone” nietrudno usłyszeć pobłażliwy ton w głosie Quinna, który nawet nie wspomina MacKendricka z nazwiska. Tymczasem obaj panowie pracowali później razem przy okazji wspomnianego „Orkanu Na Jamajce” i moim zdaniem była to współpraca zupełnie udana, choć najwyraźniej pan Quinn miał na ten temat odmienne zdanie.

Kolejnym wyborem producenta był Brytyjczyk J. Lee Thompson. We wspomnianym wcześniej dokumencie Gregory Peck wspomina, że zachwyciło ich jak Thompson radzi sobie zarówno z momentami intymnymi i wyciszonymi, jak w „Tiger Bay” z 1959 roku, jak i bardziej spektakularnymi scenami akcji, które znalazły się w powstałym w tym samym roku „North West Frontier”. A że w założeniu „Działa Navarony” miał zawierać fragmenty zarówno o jednym, jak i drugim charakterze, Thompson dostał tę robotę. Biedak, mocno był zestresowany pierwszego dnia, wszak był to jego pierwszy wielki film hollywoodzki, ale Gregory Peck szybko rozładował atmosferę ogłaszając kolegom: „panowie, jesteśmy w dobrych rękach”. Można więc było kręcić film, choć nie obywało się bez problemów, o czym później. A Peck z Thompsonem pracowali później razem jeszcze kilka razy, choćby przy okazji świetnego thrillera „Przylądek Strachu”, który powstał zaraz po „Działach Navarony”.

2

Dla mnie „Działa Navarony” zawsze były zakorzenione jeszcze w tym kinie najklasyczniejszym z klasycznych, w tej romantycznej, eleganckiej formie rodem z lat pięćdziesiątych. Produkcje pokroju „Tylko Dla Orłów” czy „Parszywej Dwunastki” powstały raptem kilka lat później, a jednak w kwestii podejścia do filmowej materii, brutalności i swoistego cynizmu charakteryzującego bohaterów zarówno w słowie, jak i w czynie, wydaje się jakby dzielił je o wiele dłuższy okres czasu. Zresztą wyobraźcie sobie Pecka czy Quinna w roli majora Smitha czy majora Reismana… No nie pasuje, choćby nie wiem co. W prologu filmu narrator nawiązuje do greckiej mitologii, wskazując, że współczesnymi herosami nie są bogowie, lecz zwykli ludzie, których czyny stawały się na Navaronie legendą. Takie otwarcie już na samym początku sprawia, że historia przybiera formę pewnego rodzaju przypowieści ludowej, która zapewne będzie potem przekazywana z pokolenia na pokolenie i być może sama stanie się mitem.

Główną postacią filmu jest Keith Mallory, w książce Nowozelandczyk, w filmie jego narodowość nie została ujawniona. Ekspert w dziedzinie alpinizmu, mający koordynować wspinaczkę po wysokim klifie, w jedynym miejscu, w którym można dostać się na wyspę nie będąc zauważonym przez Niemców. Postać ta, wzorowana być może na Edmundzie Hillarym, też przecież Nowozelandczyku (a może George’u Mallorym, innym legendarnym alpiniście?), szybko staje się dowódcą oddziału, trochę z przymusu, po poważnej kontuzji bohatera granego przez Anthony’ego Quayle’a.

3

Anthony Quinn od początku był przewidziany do roli Andrei Stavrosa, prawej ręki Mallory’ego. Nie ma się co kłócić z wyborem producenta, bo któż inny nadawałby się lepiej do wykreowania postaci powściągliwego w okazywaniu emocji, a jednak emanującego podskórną charyzmą Greka? Mallory i Stavros to starzy wojenni kompani, jednak pewne wydarzenia z przeszłości poróżniły obu mężczyzn. O ile pamiętam, w książce konflikt był mocniej zarysowany. W filmie jest wspomniany, ale nie ma większego znaczenia dla fabuły.

Trzecią ważną postacią męską jest kapral Miller, w tej roli jak zwykle bezbłędny David Niven, który podczas wojny sam służył w jednostkach specjalnych. Nigdy nie byłem fanem postaci, których jedną z cech wyróżniających jest rozładowanie atmosfery głupim żartem bądź komentowanie sarkastycznymi docinkami bieżących wydarzeń. Miller w interpretacji Nivena robi jedno i drugie, a jednak jego magnetyzm z jednej i zwykłe ludzkie ciepło z drugiej strony sprawia, że na niego się patrzy i nie sposób nie czuć do niego sympatii. Wspaniały to był aktor, dla mnie ta sama klasa co Alec Guinness czy Laurence Olivier. Udział w „Działach Navarony” David Niven przypłacił poważnymi problemami zdrowotnymi.

4

W tekście o „Orzeł Wylądował”, który ukaże się wkrótce, wspominam o zupełnie zbędnych bohaterkach kobiecych. W „Działach Navarony” mamy dwie kobiety, które z czysto czasowego punktu widzenia nie mają wiele więcej do grania, a jednak jakże mocno różni się ich rola i znaczenie od pań z filmu Johna Sturgesa. Trochę tu Foreman pokombinował, bo w powieści MacLeana postaci kobiece nie pojawiały się w ogóle, albo miały znaczenie marginalne. Ogólnie Foreman pozmieniał dosyć sporo względem literackiego pierwowzoru. W ekranizacji książki Irene Papas i Gia Scala zdecydowanie mają okazję się wykazać. Zwłaszcza ta druga, niezwykła, przepiękna Włoszka z domieszką irlandzkiej krwi, kobieta do której miał słabość reżyser J. Lee Thompson, stworzyła tragiczną postać, względem której ja osobiście zawsze czuję zarówno nienawiść jak i współczucie graniczące z czułością. I to wszystko grając głównie samą twarzą i mimiką. W życiu prywatnym Gia Scala również była postacią dziwną, fascynującą, ale też budzącą skrajne odczucia. Thompson pracował z nią przy okazji „I Aim At The Stars”, biografii naukowca Wernhera von Brauna, i już wtedy twierdził, że jest to osoba ekscentryczna, trudna we współpracy, mająca swoje „jazdy”. Ale jednocześnie uważał ją za tak znakomitą aktorkę, że zdecydował się zarekomendować Gię do roli Anny i współpracować z nią po raz wtóry. Włoszka pozwalała sobie na wiele na planie, łącznie z goleniem głowy reżysera, ale przyznać trzeba, że w kwestii kreacji swojej bohaterki spisała się znakomicie.

6

Jeszcze drobna dygresja odnośnie Gii Scali – przepraszam, ale podobnie jak reżyser jestem zafascynowany tą aktorką. Jej kolejną rolą był występ w „Il Trionfo di Robin Hood” autorstwa znanego skądinąd i lubianego Umberto Lenzi’ego. Jej partnerem (samym Robin Hoodem zresztą) był tam niejaki Don Burnett. Zakochali się w sobie, wzięli ślub, rozwiedli… samo życie. Tyle że Gia Scala załamana, że jej ex znalazł pocieszenie w ramionach kolejnej kobiety, podjęła próbę samobójczą, skacząc do Tamizy z mostu Waterloo. Przypadkiem odratował ją jakiś taksówkarz, znajdujący się akurat w pobliżu. Nie przeszkodziło to Gii w kolejnej próbie, tym razem udanej. W kwietniu 1972 roku przedawkowała środki nasenne, zapijane zresztą alkoholem. Siostra znalazła Gię martwą w jej mieszkaniu w Hollywood. Szkoda. To jedna z tych aktorek, które mogły stać się legendą, gdyby nie ich krucha i delikatna konstrukcja psychiczna. Gia Scala mogła być wielka, dziś nikt o niej nie pamięta.

Z kolei między drugą ważną aktorką, czyli Irene Papas a Anthony Quinnem jest fajna, subtelna chemia, przejawiająca się w drobnych gestach i spojrzeniach. Ogólnie chyba się dosyć lubili, bo wystąpili razem aż w siedmiu filmach na przestrzeni dwudziestu siedmiu lat. Irene również nie zyskała statusu do jakiego predestynował ją jej talent. To oczywiście znane i szanowane nazwisko, ale chyba nie tak bardzo jak koleżanki po fachu z Włoch lub Francji robiące w tamtych latach międzynarodowe kariery.

5

Zastąpienie Loukiego i Panayisa, greckich przewodników z literackiego pierwowzoru na wspomniane wyżej dwie panie na pewno wyszło filmowi na dobre, bo trudno o tych facetach powiedzieć, że byli interesującymi personami, ot kolejne słupy mające pchnąć akcję do przodu.

Na ekranie widzimy też Anthony’ego Quayle’a, Stanleya Bakera i Jamesa Darrena jako kolejnych członków oddziału, przy czym Quayle większość filmu spędza leżąc i majacząc, a Baker i Darren dostają raptem po kilka, może kilkanaście kwestii. Zwraca za to uwagę drobny epizod młodziutkiego jeszcze wtedy Richarda Harrisa, gdzie w trzydzieści sekund aktor używa uroczego zwrotu „bloody” więcej razy niż pojawiało się w większości filmów z tamtego okresu w ogóle. W Anglii uznano, że tyle bluzgów to przesada, dlatego w ichniej wersji „Dział…” zastąpiono to „bloody” słówkiem „ruddy”. Można i tak, choć brzmi głupio.

7

Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, Gregory Peck, zagorzały pacyfista, chciał aby dostrzegano w filmie przekaz antywojenny. No cóż, „Działa Navarony” to przede wszystkim sensacyjna przygodówka, aczkolwiek rzeczywiście gdzieś ten antywojenny wydźwięk rezonuje na drugim czy trzecim planie, przejawiając się w kilku dialogach na temat sensu kolejnych takich misji, odpowiedzialności, wyboru mniejszego zła czy też zabijania w imię wyższych zasad. Nie jest tego wiele, ale wciąż więcej niż w innych podobnych filmach z tamtego okresu. „Działa Navarony” to jednak przede wszystkim akcja i suspens, choć po latach J. Lee Thompson przyznał, że część scen jest za długa i gdyby kręcił film jeszcze raz, pewne momenty przedstawiłby inaczej, bardziej zwięźle. Chodzi tu przede wszystkim o sekwencję sztormu oraz późniejszej wspinaczki na klif, jak również scenę w miasteczku, w którym odbywa sie lokalne wesele. A propos tej wspinaczki, część scen nakręcono z kaskaderami w naturalnych plenerach, a część w studio, gdzie ściana skalna znajdowała się na podłodze, a aktorzy „wspinali się poziomo”. Szalejące pod ich stopami morze doklejono później w postprodukcji.

Podczas kręcenia filmu producenci ściśle współpracowali z greckim lotnictwem i marynarką wojenną, ale w momencie, kiedy twórcy zatopili Grekom jeden okręt, ci powiedzieli Foremanowi: „Walcie się, już nic wam nie pożyczymy”, i to by było na tyle w kwestii współpracy międzynarodowej.

8

Jak w każdym filmie wojennym z tamtych czasów, w rolach nazistów przewijają się aktorzy specjalizujący się w portretowaniu popleczników Trzeciej Rzeszy. Przyznam, że chodzi mi po głowie artykuł przedstawiający tych właśnie ludzi, nieznanych szerszemu gronu, a jednak dla fanów tego typu kina bardzo charakterystycznych. Niewymieniony w czołówce, zresztą słusznie, bo widać go tylko przez kilkanaście sekund, jest Victor Beaumont, który później pojawia się między innymi w „Bohaterach Telemarku” czy „Tylko Dla Orłów”. Natomiast w roli Sesslera, oficera SS przesłuchującego bohaterów widzimy George’a Mikella, później widzianego choćby w „Wielkiej Ucieczce” oraz „Ucieczce Do Zwycięstwa”. We wspomnianej scenie przesłuchania popis daje Anthony Quinn, który chcąc skonfundować Niemców wypiera się znajomości z Mallorym i spółką, twierdząc, że ci siłą zmusili go aby szedł z nimi. Gdy później David Niven chwali go za przedstawienie jakie Quinn odstawił, ten robi charakterystyczny gest ręką mówiący: „W sumie wyszło tak sobie”. To taki drobiazg, ale cholernie lubię ten moment.

Odbiór „Dział Navarony” był znakomity. Film otrzymał Oscara za efekty specjalne oraz kilka kolejnych nominacji. Na półce z pamiątkami Carla Foremana znalazł się także Złoty Glob za najlepszy film. Tę samą statuetkę dostał też Dmitri Tiomkin za muzykę. Oczywiście od razu zaczęto myśleć o sequelu. Foreman poprosił MacLeana aby ten napisał kolejną część, na której mogliby oprzeć kontynuację, ale szkockiemu pisarzowi nieszczególnie przypadł ten pomysł do gustu. Stwierdził, że nie będzie pisać na zamówienie i zamiast tego dostarczył sam szkic fabuły. Temat ucichł na kilka lat, a kiedy do niego wrócono, Foreman zdał sobie sprawę, że Peck, Quinn i Niven są już za starzy do swoich ról. Tak po prawdzie byli już za starzy w oryginalnej produkcji, ale nikt wtedy nie zwracał na to szczególnej uwagi. Pomysł sequela wysypał się po raz kolejny, w międzyczasie MacLean przekształcił dostarczony wcześniej Foremanowi szkic w pełnoprawną powieść. Na wyreżyserowaną przez Guy’a Hamiltona kinową kontynuację, niezbyt wierną książce, przyszło jednak czekać aż do 1978 roku.

9

Myślałem o włączeniu „Komandosów z Navarony” do tego cyklu, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu, gdyż jest to po prostu słaby film. Zbyt wiele tu akcentów komediowych, misja odbywa się w piknikowej atmosferze, a przy całej mojej sympatii do tych aktorów, Robert Shaw i Edward Fox nijak się mają do Pecka i Nivena. Postaci Andrei nie uwzględniono w ogóle. Pozostała część obsady, całkiem spektakularna, z Harrisonem Fordem i Franco Nero na czele stara się jak może, ale trud to raczej daremny.

Niemniej „Działa Navarony” to wciąż kawał fantastycznego kina, choć przyznałbym rację reżyserowi, że nie zaszkodziłoby mu wycięcie 15-20 minut. Film się jednak jak najbardziej broni, a fakt że część efektów trąci dziś myszką dla mnie nie ma większego znaczenia. Anthony Quinn powiedział później, że sama jego gra to nie było nic spektakularnego, że on po prostu był Grekiem. Myślę, że trochę przemawia przez niego skromność, gdyż zarówno rolę jego, jak i Gregory Pecka uważam za jedne z najlepszych w ich karierze.

Dodaj komentarz