Szatan, legendy sci-fi i Michael Meyers.
Oglądając ten horror z 1975 roku, w mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl: „czy ktokolwiek kto brał udział w tym projekcie, był w stanie podejść do jego kuriozalnej fabuły zupełnie serio, zachowując cały czas pełny profesjonalizm?!”.
Streszczenie „The Devil’s Rain” to nie lada wyzwanie, gdyż im bliżej końca tym z sensem i logiką jest co raz gorzej (to jeden zacnej listy „najbardziej znienawidzonych filmów” Rogera Eberta). Zaczyna się co prawda mocno intrygująco, gdyż napisy początkowe oglądamy na tle tryptyku Heronimusa Boscha, podczas gdy z głośników sączą się jęki torturowanych dusz. Fabuła skupia się na rodzinie Prestonów, nad którą od pokoleń ciąży straszliwa klątwa. Poznajemy ich współcześnie, podczas dramatycznej ulewy, gdy ich domostwo staje się celem ataku Corbisa (Ernest Borgnine). Jonathan Corbis to satanista a Prestonowie od wieków ukrywają tajemniczą księgę na której bardzo mu zależy. Po tym gdy jego poplecznicy napadają na posiadłość i porywają matkę (wcześniej to samo zrobiwszy z ojcem), młodszy syn Mark (William Shatner) postanawia się z nimi skonfrontować. Z deszczu przechodzimy na pustynię (gdyż cała późniejsza akcja rozgrywać się będzie w opuszczonym miasteczku pamiętającym jeszcze czasy Dzikiego Zachodu) gdzie Corbis i jego sekta oddają się dziwacznym rytuałom. Scen czarnych mszy i okultystycznych inwokacji jest tutaj w bród a nad ich „autentycznością” czuwał sam Anton LaVey (nie tylko jest „konsultantem” ale także pojawia się w małej rólce). Być może miało to dodać obrazowi większej niesamowitości, u mnie jednak powodowało jedynie uśmieszek politowania. Filmowym satanistom na ekranie zazwyczaj ciężko uniknąć kiczu i żenujących rekwizytów i tutaj jest nie inaczej. Dodatkowej porcji absurdu dodaje sam William Shatner, który zawsze gra tak jakby przedawkował pojęcie „zbyt serio” a dramatyzm przez duże D to jego ulubionym narzędziem aktorskim. Na szczęście Kapitan Kirk dość szybko zostaje złamany przez bandę złoczyńców w kapturach, co wcale nie oznacza, iż historia dobiega końca.
Na arenę wydarzeń wkracza starszy brat Tom (Tom Skerritt), jego żona medium i przyjaciel będący naukowcem od spraw paranormalnych. I chyba gdzieś od tego momentu robi się dziwnie, już chyba nikogo nie obchodzi o czym jest ten film i tak naprawdę liczy się tylko jedno: by na ekranie pokazać jak najwięcej efektów praktycznych, mocno specyficznych. Pamiętacie scenę z pierwszego Indiany Jonesa, tą kiedy po otwarciu Arki Przymierza źli naziści zaczęli się drastycznie topić? No więc cofnijmy się o kilka lat wstecz i obejrzyjmy oryginalną inspirację, tym razem z ekipą satanistów, mniejszym budżetem i gorszym efektem końcowym. Za to eksploatowaną do bólu! Jakby ktoś z produkcji miał jakiś dziwny fetysz i bardzo chciał się z nim podzielić z resztą świata. Ot taki kaprys. Serio. Producent Sandy Howard po prostu chciał nakręcić film z satanistami, który wieńczy scena, w której wszyscy się roztapiają. Nie płoną, nie zamieniają w proch, tylko kończą jak rekwizyty z „House of Wax”. Jak do tego doszło, po co i dlaczego, już go jakoś specjalnie nie obchodziło, tak więc cała fabuła powstawała podobno „na gorąco” i przy sporym udziale substancji zakazanych (głównie trawy) namiętne palonych przez ekipę scenarzystów.
Słynny finał to wynik nagłego fabularnego zwrotu akcji – Tom odkrywa, iż źródłem mocy Corbisa (który w między czasie zamienia się w Człowieka Kozła) jest dziwne naczynie (wygląda jak odbiornik telewizyjny z bezpośrednią transmisją z Piekła), w którym gromadził dusze swoich wyznawców. Diabelski telewizor rozbija Peter już po transformacji w szatańskiego zombie (do tej metamorfozy stworzono odlew twarzy aktora, który następnie przerobiono na maskę. Maskę, która parę lat później stała się ikonicznym elementem stroju Michela Myersa z „Halloween”). I wtedy tytuł filmu nabiera tak jakby sensu, gdyż tytułowy deszcz wreszcie spada i okrutnie karze niegodziwców a my zmuszeni jesteśmy oglądać to przez PONAD 10 minut NON STOP. Swego czasu, tę scenę reklamowano jako „absolutnie przerażający finał jaki kiedykolwiek powstał„, choć bardziej adekwatne byłoby określenie „najnudniejszy finał jaki kiedykolwiek powstał” i „WTF?!”. Co więcej, jakby nam było mało wrażeń, sama końcówka ofiarowuje nam na deser jeszcze TWIST! Totalnie głupi i znikąd, ale ciężko ocenić ile już tej trawy poszło, gdy scenarzyści w jej oparach dobijali do końca.
Czy „The Devil’s Rain” to film zły? Jak najbardziej! Jednak ogląda się go z mieszaniną fascynacji i zażenowania jednocześnie. To taka piękna, niezwykle rozrywkowa katastrofa. Największy szok to obsada ponieważ ta produkcja klasy B może pochwalić się naprawdę solidnymi nazwiskami. I tak naprawdę to właśnie ta bogata lista płac była dla mnie głównym wabikiem. Oprócz dwóch kapitanów najbardziej znanych statków w historii sci-fi, mamy aktora z kultowej „Dzikiej Bandy”, legendę kina noir (Ida Lupino, wcielająca się w matkę) i Johna Travoltę. Tego ostatniego można łatwo przegapić – wciela się w jednego z diabelskich zombie i wypowiada bodajże jedno zdanie. Gdyby nie napisy początkowe to nikt by go nie zauważył – no ale każdy aktor musiał od czegoś zaczynać!. Travolta więc został członkiem sekty by parę lat później naprawdę zostać członkiem SEKTY.
Australijski krytyk, Michael Adams określił „The Devil’s Rain” najbardziej kultowym filmem ever: „It’s about a cult, has a cult following, was devised with input from a cult leader, and saw a future superstar indoctrinated into a cult he’d help popularize.”