London Film Festival 2019

 

Szaleństwo, szaleństwo i jeszcze raz szaleństwo.Tak w wielkim skrócie można opisać motyw wielu tytułów, które w tym roku udało mi się zobaczyć podczas londyńskiego święta kina.

The Lighthouse (reż Robert Eggers)

Najnowszy film twórcy „The VVitch” kupiłam już po pierwszych pięciu minutach. Perfekcyjnie skomponowane kadry z bijącą od nich intensywną czernią i bielą po prostu zachwycają. Co więcej, strona dźwiękowa w filmie jest tak samo ważna i stanowi nieodłączny element całej historii (to jeden z lepiej udźwiękowionych obrazów jakie wyszły w tym roku). Scena otwierająca to moment kiedy dwója latarników ląduje na wyspie by rozpocząć swoje wielotygodniowe czuwanie. Sfotografowani w nieco statycznych ujęciach niczym ze starego albumu podziwiają tytułową latarnie. Jeden patrzy na nią z nadzieją, drugi z obawą. W tle natomiast słychać dudnienie syreny odpływającego statku. Regularne, hipnotyczne niczym motyw z jakiegoś dark ambientowego albumu. Po tej scenie już wiedziałam, że czeka mnie coś wyjątkowego. I tak jest! Eggers zaprasza w podróż w otchłań postępującego szaleństwa. Miejsce akcji – malutka wysepka odcięta od świata. Ciasna lokalizacja jest jedynie pretekstem by wyolbrzymić narastający konflikt pomiędzy dwójką głównych bohaterów i wydobyć wewnętrzne demony. Defoe błyszczy i kradnie każdą scenę. Jego pasywno-agresywny wiecznie pierdzący, głośny i szorstki Thomas Wake z nieukrywaną lubością utrudnia życie młodszemu Ephraimowi Winslowi. Najgorszy współlokator na świecie? O tak! Pattinson jednak dzielnie dotrzymuje mu kroku (pomimo mniej ekspresywnej i małomównej roli) gdyż on tutaj jest postacią ciągnącą cały film. W „The Lighthouse” jest groza ale jest i humor. Oba te elementy są wyśmienicie wyważone i w żaden sposób się nie gryzą. Podobnie jak w „The VVitch” Eggers sugestywnie buduje posępny klimat i oniryczną atmosferę. I podobnie jak w swoim debiucie, tutaj także mamy zwierzęcego aktora drugiego planu, którego potem ciężko wyrzucić z pamięci. Jest nią wredna mewa, dająca nieźle popalić Pattinsonowi. „The Lighthouse” to rzecz mocno lynchowska, pełna symboliki i ukrytych znaczeń. Hipnotyzuje od początku do końca perfekcyjną wizją reżysera. To film, który każdy może zinterpretować inaczej, wielowarstwowy i przede wszystkim formalnie unikalny („niedzisiejszy” przez swoje inspiracje starym kinem, szczególnie tym niemieckim ale także mający sporo wspólnego z obrazami Todda Browninga czy Guy’a Maddina). Seans „The Lighthouse” był niewątpliwie mega przeżyciem, które w kinie zdarza mi się co raz rzadziej. Pochłonęłam ten film wszystkimi zmysłami, tak więc z nieukrywaną ekscytacją czekam na kolejny projekt Eggersa. Strach się bać to wykręci następnego!

Jojo Rabbit (reż Taika Waititi)

Jojo to był najbardziej wzruszający seans tegorocznego LFFu. Wiele recenzji z wcześniejszych festiwali sugerowało, iż hitlerowska satyra będzie albo hitem albo kitem. Powodowała albo wielki zachwyt albo wielki zawód. Nic pomiędzy. Jojo to film, który bez wątpienia polaryzuje. Uważam jednak, iż reżyser nigdy nie przekroczył granicy dobrego smaku, nigdy nie uciekł w nadmierną eksploatacje i nigdy nie siłował się na uporczywe moralizowanie. Historię oglądamy z punktu widzenia dziecka przez co film mocno kojarzył mi się z jego „Boy”. Podobnie jak w obrazie z 2010 roku i tutaj wszystko zapodane jest z niezwykłą lekkością i urokiem. I tym specyficznym Waititowskim zabawnym ekscentryzmem (angielskie słowo „quirk” lepiej to oddaje). Jednak reżyser nigdy nie zapomina o horrorze wojny i absurdzie nazistowskiej ideologii, gdyż pod płaszczykiem pełnej humoru historii przemyca prawdę o nienawiści i bezsensownej przemocy. Film jest słodko-gorzki i kiedy jest gorzki naprawdę ściska za gardło. Sam Rockwell aktorsko wypada najlepiej, a matczyno-synowska dynamika Scarlett Johansson i Romana Griffina Davisa to jeden z fajniejszych elementów tego obrazu. W filmie pada jedno brzydkie słowo („fuck”) i jest wykorzystane najlepiej jak tylko można w obrazie z certyfikatem PG-13.

Saint Maud (reż Rose Glass)

Nowy nabytek A24 to na pewno jeden z ciekawszych debiutów tego roku. Reżyserka Rose Glass zdecydowanie posiada swój własny styl i kupiła mnie już samym pomysłem, gdyż inspiracji do historii szukać można w fenomenie wizji i ekstazy chrześcijańskich świętych. Główną bohaterką jest Maud, nieco wycofane dziewczę pracujące jako prywatna pielęgniarka. Maud jest niezwykle religijna – co ciekawe nie było tak zawsze, to raczej efekt traumatycznego doświadczenia, którego świadkami jesteśmy już na początku (i jest to świetne wprowadzenie do całej historii, gdyż Glass wie jak przykuć uwagę). Nową pacjentką Maud jest Amanda, umierająca tancerka, która stoi ostro w kontrze do wszystkiego co wyznaje Maud (w wielkim skrócie Amanda jest po prostu hedonistką i ateistką). Maud postanawia ją zatem zbawić od potępienia. Mamy więc pojedynek dwóch skrajnych osobowości, dziwną fascynację ale przede wszystkim intensywną podróż do rozchwianego umysłu Maud. Jej „rozmowy z Bogiem” to efekt psychozy czy faktyczne błogosławieństwo? A totalne oddanie religii to już fanatyzm czy szczera wiara? Morfydd Clark w roli Maud jest niesamowita a sam film to kino bardzo niepokojące. Do tego, dźwiękowo i wizualnie przepełnione niesamowitym klimatem. Przede wszystkim jednak to świetny psychologiczny slow-burner . Czuć tu gdzieś Astera, szczególnie tego z „Hereditary”, „Wstręt” Polańskiego czy „Personę” Bergmana. Sama bohaterka mocno kojarzyła mi się z Travisem Bickle czy Arthurem Fleckiem bo tak jak oni żyje we własnym świecie, jest odludkiem spragnionym ludzkiego kontaktu, choć sama jest mocno aspołeczna. No i jej stan umysłowy pozostawia wiele do życzenia.

The Color Out of Space (reż Richard Stanley)

Sporo sobie obiecywałam po tym seansie (bo Stanley, bo Lovecraft, bo Cage, bo Spectrevision!) ale koniec końców wywiad ze Stanleyem, który wpadł na seans okazał się o wiele bardziej ciekawszy (jest świetnym gawędziarzem). Film jest..specyficzny? Ogólnie czułam, że oglądam coś z początku ery czasów DVD a może nawet i VHSa. Może to wina Stanley’a – w końcu gościu nie reżyserował od ponad dwudziestu lat? Drugi problem to ton samej historii – film oscylował pomiędzy super serio horrorem a żenującą autoparodią. To drugie to spora zasługa Cage’a bo gościu „goes full Cage” czego efektem jest granie „na Trumpa” w momentach kiedy bohater popada w coraz większe szaleństwo. Trzecia wada? Fabularnie jest to bardzo cienka historyjka (w końcu opiera się jedynie na opowiadaniu) przez co rozciągnięcie jej do godziny i 50 minut jest trochę na wyrost. No ale czy coś mi się tam podobało? Owszem! Intro i finał to najpiękniejsze momenty całego filmu – przepięknie nakręcone i zilustrowane kolejnym, niesamowitym soundtrackiem Colina Stetsona. Ekipa od efektów specjalnych również spisała się na medal. Fatalizm Lovecrafta i powoli postępujące uczucie grozy eksplodujące w zrytym finale. Hołd dla „The Thing” Carpentera. I Alpaki! Biedne Alpaki!

„The Other Lamb” (reż Małgorzata Szumowska)

Przychodzi taki moment zaliczania festiwalu, gdy człowiek jest już strasznie zmęczony i moja ocena anglojęzycznego debiutu Szumowskiej może nie do końca jest przez to obiektywna. Reżyserka po raz pierwszy zabrała się za historię, której sama nie napisała i dotyczy ona sekty kobiet pod wodzą „Pasterza”. Jedna z nich Selah, po tym jak dostaje pierwszy okres zaczyna powoli kwestionować jego nauki i dąży do buntu. Film napędzają głównie obrazy. Dopiero potem dialogi. Wizualnie nie można tu się do niczego przyczepić – jest ponuro, onirycznie, niepokojąco i metaforycznie. Production design jest świetny tak jak i zdjęcia. Jednym słowem: klimat jak ta lala. Problem polega na tym, że fabularnie dla mnie było tam za cienko i za oczywiście. Męska opresja, zniewolenie religijne, przebudzona kobiecość, zrzucanie jarzma – wszystko zapodane w łopatologiczny sposób i nie wnoszące nic nowego. Fabuła jest szczątkowa i choć ja bardzo lubię filmy o kultach, to jednak było dla mnie tutaj po prostu za banalnie a czasem i pretensjonalnie. Z drugiej strony może jest to produkcja, którą należy przeżywać właśnie obrazami a nie treścią? Cholera wie, byłam zbyt zmęczona na takie zagrywki. Z całego filmu podobał mi się finał. Mocno symboliczny, choć ja go pewnie zinterpretowałam inaczej niż ktoś siedzący obok. Bo tak pogańsko, pierwotnie, jako hołd dla nieujarzmionej kobiecości i feministycznej siły. A może po prostu podobał mi się bo kojarzył się mocno z „The VVitch” Eggersa?

Bacurau (reż Kleber Mendonça Filho, Juliano Dornelles)

Zwycięzca Grand Prix tegorocznego festiwalu Cannes jest produkcją mocno nietuzinkową. Fuzja gatunków w teorii powinna nieco zgrzytać ale w praktyce zaskakująco dobrze działa. „Bacurau” pod płaszczykiem kina mocno gatunkowego przemyca ostry socjopolityczny komentarz na temat obecnej sytuacji w Brazylii. I właśnie ta „gatunkowość” jest tam najciekawsza i najfajniejsza. Produkcja czerpie z kina eksploatacji takiego jak „Turkey Shoot”, sprytnie wykorzystując jego motyw by zwrócić uwagę na nieciekawą rzeczywistość tego kraju. To także pochwała natury, społeczności i kultury powoli zabijanej przez przemysł i „postęp’. „Bacurau” jest zdecydowanie za długi i najlepszy robi się w ostatnich 45 minutach kiedy dochodzi do finalnej konfrontacji. Bogaci Amerykanie jadą na ludzkie polowanie do tytułowej wioski, ale jej mieszkańcy bynajmniej nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Dochodzi do krwawej jatki. I ogląda się ją z nieukrywaną przyjemnością.

„Dogs Don’t Wear Pants” (reż J-P Valkeapää)

Mi się wydaje, iż w tym wypadku reżyser po prostu chciał nakręcić rom-com ale że to takie oklepane to poszedł w klimaty BDSM coby nieco się wyróżnić. Pomimo „kontrowersyjnej” otoczki „Dogs Don’t Wear Pants” nie jest ani zbytnio szokujący ani głęboki. Jest ładnie sfotografowany, ma dobrą muzykę i niezłe aktorstwo. Jest w nim nieco komedii absurdu i sporo dramatu na temat radzenia sobie z traumą. Jednak element niekonwencjonalnej historii miłosnej ciężko mi było kupić. Scenariuszowo film momentami strasznie kuleje, gdyż główna postać kobieca czyli domina jest okropnie papierowa i kompletnie nie posiada jakiegokolwiek rysu psychologicznego czy motywu, przez co ciężko ją „odczytać” a co za tym idzie w jakimkolwiek sposób z nią sympatyzować (lub nie). Koniec końców, film ma kilka fajnych scen, z których sekwencja wyrywania zęba jest tą, którą pamięta się najdłużej.

Dodaj komentarz