VFW (2020) – recenzja

Hardcore gorefest mon amour

Joe Begos dzięki „Bliss” i najnowszemu „VFW” powoli staje się specem od nisko budżetowych horrorów, gdzie umiłowanie gorefestu, fajnej muzy i ziarnistych, przesyconych neonami zdjęć buduje kino idealne pod potrzeby każdego fana tzw „midnight movies”. I może jego kolejny projekt to będzie zupełnie inna para kaloszy, to jednak po cichu liczę na to, iż pobabra się jeszcze trochę w tej estetyce, gdyż wychodzi mu ona nad wyraz miodnie. Begos bynajmniej nie oferuje nic oryginalnego ani odkrywczego, ale jak powiedział kiedyś Picasso: „dobrzy artyści kopiują, najlepsi kradną”.
Podczas kiedy „Bliss” był obrazem jednej aktorki z fabułą gęsto osnutą wokół zaledwie kilku scen gore, „VFW” odwraca tę konwencje do góry nogami. Samej historii jest tutaj naprawdę niewiele (wszystko sprowadza się do potyczki pomiędzy uwięzionymi w barze weteranami wojennymi a grupą zmutowanych punków, próbujących odzyskać skradzione narkotyki). Fabuła mocno inspirowana „Atakiem na 13 Posterunek” Carpentera to jedynie pretekst to do tego by Begos pokazał to co wychodzi mu najlepiej: czysty i niczym nieskrępowany (no może oprócz budżetu) gore. Po „Bliss” jestem pod wielkim wrażeniem, jak ten twórca przy pomocy naprawdę niskich kosztów potrafi efektywnie stworzyć brutalną i realistyczną sekwencje bez widocznego ocierania się o tandetę. Każdy kto pamięta finał „Bliss” i scenę z głową wie co mam na myśli. W „VFW” Begos zostaje całkowicie spuszczony ze smyczy i sekwencjom ucinania różnych części ciała, miażdżeniem czaszek czy też dekapitacjomi i eksplodującym głowom nie ma końca. Film rozgrywa się głównie w nocy lub wykorzystuje słabo oświetlone przestrzenie co oczywiście umiejętnie chowa braki w budżecie ale też nakręca specyficzny klimat. Zdjęcia przesycone kontrastowymi neonowym barwami i zilustrowane świetną synthową ścieżką Steve Moore’a przyjemnie kojarzą się z kultowym kinem lat 80-tych czy wczesnych 90-tych. Zresztą te dwie dekady są kluczem do rozszyfrowania całego filmu. To wtedy nastąpił boom na VHS-y, które zdominowały produkcje pełne „brudnej” przemocy i bezkompromisowej akcji. Jednak inspiracji można szukać jeszcze dalej, bo i kino grindhousowe odcisnęło swoje plugawe paluchy na produkcji Begosa. „VFW” jest niewątpliwie nostalgicznym hołdem dla tychże obrazów. Hołdem niezwykle udanym.
Sama obsada lata swojej świetności miała właśnie w czasach kiedy kazano nam przewijać taśmę przed oddaniem do wypożyczalni. William Sadler, Fred Williamson, Martin Kove to gęby, które pamiętamy właśnie z wycieczek do osiedlowych świątyń VHS-u (w filmie pojawia się także David Patrick Kelly, najbardziej kojarzony z kultowych „Wojowników”).  Te filmowe dinozaury kina klasy B, mają na ekranie świetną chemię i fajne one-linery, a bycie zmęczonymi życiem tetrykami z zadyszką ciężko nazwać tu aktorstwem, raczej doświadczeniem własnym. W kontrze do nich niewątpliwie stoi Stephen Lang, lider tego komitetu starszych panów. Lang, zazwyczaj obsadzany w rolach złoczyńców, udowadnia tutaj, iż charyzmatyczny i honorowy przywódca to szufladka, do której za rzadko wrzuca go Hollywood. Wielka szkoda. Begos zebrał idoli epoki minionej by podobnie jak choćby Tarantino, upamiętnić ich dorobek i okazać uznanie bohaterom z którymi niewątpliwie dorastał.
„VFW” to kino czystej eksploatacji zaserwowane z przytupem. Pełne nostalgii za czasami bardziej beztroskich i bezkompromisowych produkcji. Proste jak konstrukcja cepa ale świetnie wyważone, bo jest w nim miejsce na humor, na przemoc i na ciekawe relacje pomiędzy charakterystycznymi bohaterami. Klimatyczne 90 minut czystej frajdy. Seans pod piwo jak znalazł. Jeśli Begosowi ktoś kiedyś sypnie porządnym groszem to aż strach się bać co ten chłop zmajstruje, gdyż na podwórku niezależnych horrorów „zrób to sam” nie ma chyba obecne bardziej rozpoznawalnego artysty z tak mocno pociągniętą miłością do gorefestu.

Dodaj komentarz