Wszyscy jesteśmy podglądaczami
Rok 1960 jest rokiem dość szczególnym dla kina grozy. Właśnie wtedy premierę miały cztery filmy w czterech zakątkach świata, które przyczyniły się do rozwoju horroru, wpływając na jego gatunkowe podkategorie tudzież estetykę. W Ameryce, Alfred Hitchcock przeraził widownię „Psychozą”, we Francji Georges Franju niepokoił widzów swoim „Eyes Without a Face”, we Włoszech Mario Bava ogłosił nową jakość niesamowitym debiutem jakim była „Black Sunday” a w Wielkiej Brytanii Michael Powell wykonał diametralną woltę w swojej karierze i wypuścił „Peeping Toma”. Co ciekawe, pierwsze trzy filmy są czarno-białe podczas kiedy ostatni oferuję orgię kolorów, jakby na przekór przekonaniu, iż monochromatyzm bardziej podkreśla grozę.
Zamiłowanie do nasyconym kolorów niejako definiowało karierę Powella jeszcze przed „Peeping Tomem”. Jego wytwórnia The Archers założona wspólnie z Emericem Pressburgerem, była odpowiedzialna za najbardziej wizualnie zachwycające ekranowe przedsięwzięcia ery lat 40-tych (z „The Red Shoes” będącą tą najgłośniejszą). Produkcje z pod szyldu The Archers sprawiły, iż Powell stał się najbardziej kochanym i szanowanym brytyjskim reżyserem tamtego okresu. „Peeping Tom” spowodował, iż z bożyszcza stał się twórcą okrutnie pogardzanym i dramatycznie zakończył karierę w swojej ojczyźnie.
I nie chodzi o to, iż „Peeping Tom” okazał się filmem złym (bo nim absolutnie nie jest) tylko o fakt, iż pojawił się zbyt wcześnie – ani krytycy ani widownia nie byli gotowi na coś tak ówcześnie szokującego od reżysera uznawanego na Wyspach za narodowy skarb. Główny bohater, Mark to seryjny morderca, który dokonuje zbrodni filmując swoje ofiary. Makabryczny voyerzysta używa ostrego szpikulca zamontowanego w kamerze, a to co chce tak mocno uchwycić na taśmie to strach (dla lepszego efektu ofiara w momencie śmierci widzi swoje obicie w lustrze sprytnie zamontowanym w urządzeniu filmującym). Sam akt natomiast często oglądamy z punktu widzenia mordercy niż osoby postronnej. Kamera jest tutaj najważniejszym bohaterem, której wiernym sługą jest główny bohater.
Zwichrowana osobowość Marka (który w dzień pracuje jako asystent operatora w jednym ze studiów filmowych a wieczorami dorabia jako fotograf sesji soft-porno) i jego niebezpieczna obsesja jest ciekawym polem do interpretacji i wycieczki w rejony freudowskiej psychoanalizy. Jednak pod płaszczykiem studium dewiacji, dziecięcej traumy i seksualnej represji „Peeping Tom” jest tak naprawdę obrazem o filmowcach jak i o nas, widzach – bo czym jest kino jak nie aktem podglądactwa? To film o filmie, mękach artystycznej ekspresji i pogoni za perfekcjonizmem. Co ciekawe, kiedy poznajemy dzieciństwo Marka, będącego wtedy obiektem sadystycznych badań swojego ojca-naukowca (skrupulatnie nagrywającego swoje „eksperymenty”), w rolach kata i ofiary widzimy samego Powella i jego syna, co dodaje tej produkcji interesującego „meta” poziomu.
„Peeping Tom” to obraz pełen osobliwych niuansów dających pole do ciekawych interpretacji. Wizualnie zaś, niezwykle nasycone barwy, operowanie światłem i kompozycje kadrów sprawiają, iż jest to jeden z najpiękniej nakręconych thrillerów, zanim w tej dziedzinie zaczęli błyszczeć Włosi z Bavą i Argento na czele. Co więcej, obraz Powella obok „Psychozy” zaliczyć można do grona tzw proto-slasherów. Porównania do „Psychozy” są zresztą częste i obie produkcje reprezentują pierwsze, nieśmiałe próby wniknięcia filmowców w umysł mordercy.