Popis aktorski i wprawa reżysera jako przepis na wspaniałe kino w starym stylu, czy jedynie powielanie przestarzałych form? „Jestem miłością” Luci Guadagnino to ciekawy komentarz na temat kina, które powoli odchodzi na margines.
reżyseria: Luca Guadagnino
scenariusz: Luca Guadagnino
zdjęcia: Yorick Le Saux
muzyka: John Adams
obsada: Tilda Swinton, Flavio Parenti, Edoardo Gabbriellini, Pippo Delbono, Maria Paiato
produkcja: Włochy, 2010
Ogarnia mnie czasem tęsknota za kinem przez wielkie K. Za filmami, które nie używały prowokacji jako głównej kategorii estetycznej. Za reżyserami, którzy mieli do powiedzenia coś więcej niż tylko powielanie tych samych frazesów i patetycznych banałów. Mam wrażenie, że kino komercyjne jedynie bywa interesujące, a obrazy niezależne powoli zaczynają powtarzać te same utarte formuły, przetwarzając tematykę filmów mainstreamowych na swój, nieco szary i bardziej surowy sposób. Być może dlatego takie filmy jak „Jestem miłością” Luci Guadagnino leją przysłowiowy „miód” w moje serce kinomana tęskniącego za dawnym i pięknym obrazem. Nie jest to film formalnie oryginalny, tematycznie również, ale jest niczym stare, piękne zdjęcie, do którego mam ochotę wracać raz po raz, tylko dlatego, że przypomina mi o czymś, co dawno odeszło w niepamięć.
Bohaterką filmu jest Emma Recchi – z pochodzenia Rosjanka, która wiele lat temu przyjechała do Włoch wraz ze swoim mężem Tancredim – dziedzicem włókienniczej fortuny. Emma ułożyła sobie życie zgodnie z panującymi w tej rodzinie zasadami. Jest przykładną matką trojga już dorosłych dzieci, żoną, która zawsze dba o interesy męża oraz panią domu, która nigdy nie daje poznać swojej nowej rodzinie, że nad czymś nie ma kontroli. Poznajemy ją w momencie, kiedy przygotowuje przyjęcie urodzinowe dla swojego teścia – seniora rodu. Mimo iż wszystko jest dokładnie zaplanowane, Emma sprawia wrażenie jakby lepiej się czuła w roli szefa cateringu niż „pani na włościach”. W głębi duszy być może zdaje sobie sprawę, że w rodzinie, w której konwenanse rodem z XIX wieku nadal są żywe, ona nigdy nie będzie mogła powrócić do swojego dawnego ja. Podczas tej kolacji jej mąż wraz z najstarszym synem – Edoardo – zostają mianowani na oficjalnych sukcesorów rodzinnej fortuny. Choć kobieta powinna tryskać szczęściem, zachowuje spokój jakby cała ta sytuacja jej nie dotyczyła. Edoardo pod tym względem jest podobny do matki. Przyjmuje oczywiście ten swoisty „zaszczyt” z pokorą, ale nie zamierza rezygnować ze swojego marzenia jakim jest założenie restauracji ze swoim przyjacielem Antonio, który jest wirtuozem sztuki kulinarnej. Spotkanie Emmy i Antonio, jak nie trudno się domyśleć, zaowocuje płomiennym romansem, w wyniku którego kobieta będzie musiała przewartościować swoje dotychczasowe życie i odpowiedzieć sobie na pytanie czy faktycznie warto było odrzucić drzemiące w środku namiętności na rzecz pustego życia w luksusie i jaką cenę trzeba ponieść by znów być szczęśliwą.
Napisałam wcześniej, że „Jestem miłością” nie jest filmem oryginalnym. Co ciekawe – nawet nie próbuje nim być, gdyż jedno nazwisko ciśnie się tu uparcie na usta… Luchino Visconti. Ten obraz jest praktycznie nowoczesną wersją nie tylko stylu włoskiego mistrza, ale również nawiązaniem do jego filmów. W szczególności do „Lamparta” (zbieżność tematyki dotyczącej dziedziczenia rodzinnego interesu oraz imię Tancredi jako nawiązanie do postaci jaką odgrywał w nim Alain Delon), ale również do „Zmysłów” czy „Zmierzchu Bogów”. Styl Viscontiego może wydawać się niektórym patetyczny, ale ja zawsze miałam do niego słabość. Do jego wizualnej maestrii, ale przede wszystkim do wyczucia romansu, tego delikatnego podejścia do kwestii niechcianej miłości, która wielokrotnie spalała jego bohaterów. Nie ukrywam, brzmi to staroświecko, ale jakże piękny daje efekt w rękach odpowiedzialnego twórcy jakim Guadagnino z całą pewnością jest. Uczucie jakie narasta między Antonio i dużo starszą od niego Emmą, jest esencją tego filmu jednak nie jest rozegrane ani ckliwie, ani nachalnie. To raczej zbiór małych historii takich jak pierwsze przypadkowe spotkanie w willi Recchich, czy scena w restauracji kiedy kobieta po raz pierwszy może spróbować potraw jakie Antonio specjalnie dla niej przyrządził. Młody, zdystansowany człowiek, powoli staje się uosobieniem tego kim Emma kiedyś była, a kim już być nie może.
Wielką siłą „Jestem miłością” jest nie tylko jego forma nawiązująca do dawnego włoskiego kina, ale przede wszystkim popis aktorski Tildy Swinton. Jest to jedna z tych aktorek, która potrafi zaskoczyć chyba najbardziej wymagającego widza. Ja często miałam do niej dość chłodny stosunek… może przez androgyniczną urodę, a może przez filmy Dereka Jarmana, które nigdy do mnie nie przemawiały ( z wyjątkiem może „Carravagia” który uważam za małe arcydzieło). Tutaj pokazała nie tylko paletę emocji, ale również cały wachlarz wizerunków – od pięknej, wyrafinowanej damy z początku filmu, do wraku człowieka zmęczonego ciągłym udawaniem i kłamstwami.
„Jestem miłością” to film, który być może wykorzystuje przestarzały styl opowiadania i dla wielu widzów będzie jedynie kolejnym romansem. Nie można mu jednak odmówić pewnej wartości, która powinna być w kinie celebrowana i chroniona – przekazywania olbrzymiej dawki emocji w sposób, który jest w stanie przenieść widza w inną rzeczywistość, bo przecież dobre kino na tym powinno polegać… zadawać pytania, mącić nam w głowach i przenosić do innego wymiaru na dwie godziny seansu. Ja podczas mojego przeniosłam się do pięknego Mediolanu i z trudem wróciłam z powrotem.