Pierwsze minuty „Toad Road” nie nastawiły mnie jakoś szczególnie pozytywnie do filmu. Słowa otwierające dzieło Jasona Bankera wydały mi się cholernie pretensjonalne i egzaltowane: „Spotkałam kiedyś faceta, który opowiedział mi o miejscu, w którym mieści się siedem bram prowadzących do Piekła. Pomyślałam, że to najpiękniejsza rzecz jaką kiedykolwiek usłyszałam”. W kolejnej sekwencji kierowca bierze autostopowicza, po którym ewidentnie widać, że doznał chwilę wcześniej jakiejś traumy. Mężczyzna zadaje serię pytań, na żadne nie otrzymuje odpowiedzi. Trochę denerwujący, często powtarzany motyw – skoro koleś nie chce gadać, to nie, po co na siłę ciągnąć go za język. „Oho, przede mną artystowski, wymodlony snuj”, pomyślałem. I faktycznie taki ten film jest, ale jakoś… im dalej w las, tym lepiej. Pomimo kilku uchybień wciągnęło mnie.
Reżyseria: Jason Banker
Scenariusz: Jason Banker
Zdjęcia: Jason Banker
W rolach głównych: James Davidson, Sara Anne Jones, Whitleigh Higuera
Rok produkcji: 2012
To pełnometrażowy debiut fabularny Jasona Bankera, który przedtem zrobił dokument „My Name Is Faith”. Odpowiedzialny jet też za zdjęcia do kilkunastu pozycji, przede wszystkim krótkich metraży i filmów dokumentalnych. Widać w „Toad Road” jeszcze twórczą niepewność, czasem brak zdecydowania, w którą stronę pójść, ale i nie da się nie zauważyć ambicji, która czasem nawet góruje nad faktycznymi możliwościami twórcy – przynajmniej na tę chwilę.
W „Toad Road” Banker okiem kamery obserwuje Jamesa i grupy jego znajomych, młodych, ale już na starcie przegranych ludzi z amerykańskiej prowincji. Cechuje ich brak perspektyw, brak ambicji a ich egzystencja składa się z długich szarych plam nudy pomiędzy kolejnymi napędzanymi narkotykami imprezami o nieomal nihilistycznym charakterze. W to towarzystwo wkracza Sara, dziewczyna z dobrego domu. Zaczynają przyciągać się wzajemnie z Jamesem.
Na pewno chcieli twórcy zobrazować ten jeden z najbardziej beznadziejnych odłamów współczesnego pokolenia amerykańskiej młodzieży, ale wyszło to średnio. Do tematu wnieśli niewiele, analiza została przeprowadzona dość powierzchownie, bez próby wniesienia czegoś nowego – z drugiej strony, cóż odkrywczego można o tym powiedzieć? Konflikt pokoleń, brak myślenia długofalowego, liczy się tylko tu i teraz, podszyta goryczą zabawa, odlot bez refleksji nad jutrzejszymi konsekwencjami… To wszystko już było, niejednokrotnie ujęte lepiej, bardziej przejmująco lub dosadniej. Choć i tutaj mocniejszych obrazów nie zabrakło. Widok nieprzytomnego gościa, ciągniętego przez kolegę do ubikacji, ze spuszczonymi gaciami i sprzętem na wierzchu jest tyleż odrażający co zwyczajnie, po ludzku smutny.
Także swoje postaci Banker naszkicował raczej pobieżnie. Nawet z tego typu nieciekawych bohaterów można było chyba wyciągnąć coś więcej. Wyróżnia się James, ale przede wszystkim dlatego, że to wokół niego kręci się cała „akcja”, z niego reżyser uczynił centrum całej swojej historii, ale gdy przyjrzeć mu się głębiej, okazuje się, że jest on tak samo płytki jak ta zlewająca się w jedno grupa postaci drugoplanowych. Ale może tak miało być, może oni mieli być pokazani w sposób mało interesujący, tak jak mało interesującymi istotami w gruncie rzeczy są. Tkwi w tym wszystkim posmak surowej melancholii van Santa, który w kilku swoich filmach ze swoiście lirycznym i czułym chłodem szkicował obraz upadłej młodzieży. Banker van Santem jeszcze nie jest. Trochę mu do niego brakuje – piszę to z całym moim dość sceptycznym stosunkiem do Gusa – mimo to, że jest na dobrej drodze, bo tematu nie zgłębia, ale niewątpliwie czuje go. Jakby sam poniekąd wyrósł z tego środowiska.
To jest jednak tylko jedna strona medalu, ponieważ w dalszej części filmu Banker implementuje wątek rodem z kina grozy. Tytułowa „ropusza droga” prowadząca niegdyś do zakładu dla obłąkanych, dziś będąca źródłem legendy miejskiej. Siedem bram prowadzących do piekła. Nikomu nie udało się dotrzeć dalej niż do piątej. Sara chce przebyć wszystkie. Ostatecznie udaje się jej namówić do tego Jamesa. I w tych sekwencjach udaje się Bankerowi wykreować Tajemnicę przez duże „T”. Przekraczając pierwszą bramę, czujesz, że ktoś cię obserwuje i odnosisz wrażenie, że twoja obecność nie jest tu mile widziana. Za drugą zaczynać słyszeć dziwne rzeczy, za trzecią widzieć. Gdy przekroczysz czwartą bramę, wszystko wokół zaczyna umierać.
I można cały ten motyw interpretować w dwójnasób. Dosłownie lub jako metaforę narkotykowego uzależnienia. Choć wydaje się, że reżyser skłania się ku pierwszej opcji, tak naprawdę obie są prawidłowe. Sara pragnie przekroczyć wszystkie siedem bram, być może napędza ją rozczarowanie życiem a jedynym rozwiązaniem jest ucieczka w metafizyczną tajemnicę? James, choć tkwiący głębiej w tym środowisku, jest jednak ostrożniejszy, jakby w głębi ducha czuł, że coś da się jednak z przyszłości wyciągnąć. I to paradoksalnie on ma jeszcze nadzieję – Sara w pewnym momencie spogląda w otchłań, która nieomal literalnie wyciąga po nią rękę. A James ostatecznie pogrąża się w autodestrukcji.
Całość robi jeszcze większe wrażenie, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że odtwarzająca rolę Sary Sara Anne Jones (bohaterowie noszą takie same imiona, jak aktorzy ich odtwarzający) przedawkowała narkotyki niedługo po zakończeniu zdjęć do „Toad Road”. Fikcja splotła się z rzeczywistością, a „ropusza droga” przeniknęła do naszego świata. Twórcy zadedykowali tej dziewczynie swój film.
Jako zagorzały ambientowiec muszę wspomnieć o ścieżce dźwiękowej tego obrazu. Znalazły się tu utwory tak doskonałych artystów i projektów jak Machinefabriek, Jasper TX, Greg Haines czy Svarte Greiner. To naprawdę konkretne nazwy jeśli chodzi o ambient – jeśli zwróci waszą uwagę muzyczny podkład „Toad Road” (a nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej), polecam m.in. płytę „Vintermusik” Daga Rosenqvista (Jasper TX) i Rutgera Zuydervelta (Machinefabriek) wydaną w zeszłym roku przez rodzimą Zoharum Records. Recenzję tej płyty popełniłem tutaj. Ścieżka dźwiękowa intensyfikuje atmosferę w sposób doskonały, bez niej film wiele by stracił ze swojego nadrealnego, metafizycznego charakteru.
Banker zatrudnił do swojego filmu naturszczyków i to takich, którzy mieli doświadczenie we wprowadzaniu się w odmienne stany świadomości. Trzeba przyznać, że wypadli dobrze, autentycznie. W ogóle film czasem sprawia wrażenie nie tyle wykoncypowanej fabuły, co nagrania video z rzeczywistych wydarzeń, imprez, spotkań. Wydaje mi się, że ekipa sporo improwizowała na planie. Całość jest sugestywna, naturalna, czasem szorstka, krótkimi chwilami skąpana w melancholii, a nad całością unosi się nimb tajemnicy. Czegoś co jest, ale o czym się nie mówi, a na pewno nie chce zmierzyć się z tym twarzą w twarz. Chyba, że nie ma się już nic do stracenia.