True History of the Kelly Gang – recenzja

 

Buntownicy w sukienkach

Radykalne i nowatorskie podejścia do znanych historii mogą się opłacić lub…nie. No ale przecież bez ryzyka nie ma zabawy. Wiedział o tym i Justin Kurzel gdy zabrał się za legendę bandy Neda Kelly’ego. Wcześniej na ekranie wcielali się w niego choćby Mick Jagger i Heath Ledger by w wersji Kurzela rolę te na swoich sprężystych ramionach dumnie dzierżył George MacKay, znany choćby z fenomenalnego „1917”.

Jaka jest najnowsza wersja historii najsłynniejszego rzezimieszka z Antypodów? Na pewno nieprawdziwa o czym poinformowani zostajemy już na wstępie. Reżyser miesza fakty i fikcje (z naciskiem na to drugie) w sposób mocno anarchistyczny, a nawet kontrowersyjny. Pojawia się choćby cross-dressing (co jest fajnie uzasadnione: „no przecież facet w sukience musi być szalony, a nic nie przeraża lepiej niż szaleniec właśnie”), sporo homoerotyzmu i gruba warstwa anachronizmu (szczególnie w kostiumach, gdyż ten aspekt filmu momentami idzie w stylówkę „hipsterski vintage”). Ta cała fabularna „bujda” również ma sens, bo w końcu legendy rodzą się z przejaskrawiania i koloryzowania rzeczywistości.

Jak to u Kurzela bywa, kadry zachwycają surowością i brutalną urodą, odważnej i krwawej przemocy również nie brakuje a muzycznie znowu wspiera go jego brat z kolejną fenomenalną ścieżką. No i obsada naprawdę robi dobrze. Boska Essie Davis w roli hardej matki głównego bohatera, Russell Crowe jako mentor młodego Neda, Nicholas Hoult (po raz kolejny po „Faworycie”) w kreacji seksualnie i moralnie niejednoznacznej i Charlie Hunnam…w tym co wychodzi mu najlepiej czyli w wyglądaniu dobrze w koszuli i bez. No i oczywiście George MacKay jako Ned, udowadniający że łatka „gorącego nazwiska” jak najbardziej mu się teraz należy.

A sama fabuła? Film podzielony jest na trzy rozdziały, w których poznajemy najpierw niełatwe dzieciństwo, potem późniejszą dorosłość a na koniec śmierć bandyty poprzedzoną brutalną obławą na jego szajkę (i jest to naprawdę fajnie nakręcona sekwencja). Z tych trzech epizodów najlepiej wyszedł pierwszy (obserwujemy jak mężczyźni w życiu młodego Neda, głównie ci związani z jego matką ukształtowali późniejszego rozbójnika) potem historia strasznie się rozjeżdża i traci na sile rażenia bo jedyne co się z niej pamięta to estetykę bycia „punkową reinterpretacją” niż faktyczną wciągającą „biografią”, innymi słowy styl zaczyna pożerać treść.

I nie jest tak, że nie doceniam Kurzelowej zabawy mocno odważną formą, tylko mam żal, iż gdzieś tam zgubił bądź co bądź fascynującą opowieść. Każdy kto pamięta jego debiut, „Snowtown Murders” wie, iż ten reżyser potrafi samą historią dać porządnie po pysku i strzelić w bebechy. Tutaj niestety bardziej był kop w kolano, po którym zbyt łatwo się podniosłam. No ale na pamiątkę pozostał za to ładny siniak.

Dodaj komentarz