Takie wydawałoby się pole do popisu dla twórców kina grozy. Taki, rzekłbym, „samograj” dla utalentowanego scenarzysty bądź reżysera. A jednak – hybryda horroru i westernu (czy raczej – filmu, którego akcja toczy się na Dzikim Zachodzie) to wciąż terytorium na które z rzadka zapuszczają się filmowcy.
Kraj: USA
Rok Produkcji: 2008
Reżyseria: J. T. Petty
Scenariusz: J. T. Petty
Obsada:
Karl Geary
Doug Hutchinson
William Mapother
Clancy Brown
Tak na szybko umiem przywołać chyba tylko „Dead Birds”, „Ravenous” i któreś tam części „Tremors” i „From Dusk till Dawn”. Mam wrażenie, że zapomniałem o jakimś w miarę popularnym filmie, ale to w tej chwili mniej istotne. W najbliższych miesiącach światło dzienne ujrzy „Gallowwalker” ze Snipesem… Tyle że to wszystko to są produkcje typowo „straight-to-DVD”. Obieg kinowy, pierwsze strony gazet, miliony zielonych to wciąż coś, o czym w kontekście horroro-westernów głupio nawet półgębkiem wspominać. I w sumie dobrze.
Niejaki JT Petty (wcześniej intrygujące „Soft for Digging”) tworząc swoje „The Burrowers” chyba również nie miał oscarowych ambicji, ale uczciwie przyznać trzeba, że film wyszedł mu cokolwiek zgrabnie. Rzekłbym nawet, że to najlepszy film grozy z Dzikiego Zachodu, choć powiedzmy sobie uczciwie – konkurencji to on za bardzo na tej niwie nie posiada. Sama historia swoim wyrafinowaniem nie przypomina może dzieł Jamesa Joyce’a, ale nie o to przecież chodzi. Ważne, że mamy szybko zawiązaną akcję, prostą, ale wyraźną kreską zarysowane postaci… no i trochę grozy również się tu znajdzie.
Oto rok 1879. Na terenach stanu Dakota w tajemniczych okolicznościach giną (w sensie że umierają oraz znikają) biali osadnicy. Podejrzenie oczywiście pada na Indian, mimo że teren roi się od dziwnych dziur w ziemi. Widać co poniektórzy doszli do wniosku, że czerwonoskórzy stosują tu taktykę, którą później z powodzeniem wdrażał Vietcong podczas wojny. Prawda jest jednak zgoła odmienna, o czym zresztą bohaterowie później się w brutalny sposób przekonują. Moim zdaniem, zaślepieni niechęcią do Indian trochę za późno domyślają się co i jak. Tutaj konstrukcja scenariusza jakby nieco się zachwiała w posadach. W każdym bądź razie okazuje się, że za tajemnicze i okrutne wydarzenia odpowiedzialne są dziwaczne stwory będące hybrydą… bo ja wiem… potworów z „Descent”, zmutowanych pasikoników i chorych wyprysków umysłu pana od efektów. Brzmi śmiesznie, ale fakt faktem, że obciachu nie ma. Wyglądają całkiem przerażająco, choć jest parę momentów w których troszkę zbyt mocno trąci ingerencją komputera. Całe szczęście, że reżyser unika pokazania bestii w całej swej okazałości, bo wtedy mogłoby być różnie. A tak, groźnie pomrukujący stwór przemykający gdzieś w wysokiej trawie może wywołać lekki dreszcz u co bardziej wrażliwych.
Niezłe wrażenie robi również atmosfera… nawet nie tyle osaczenia, co braku nadziei na pomoc z zewnątrz. Bohaterowie podróżują przez mocno opustoszałe tereny. A jeżeli spotykają jakiegoś osobnika, to z reguły ma on czerwony kolor skóry. Napięcie wzrasta w odpowiednim tempie punkt krytyczny osiągając podczas ostatecznej (?) konfrontacji ze stworami – żaden to spoiler, przecież musiało dojść do takowej. W każdym razie ten element filmu można było pokazać nieco lepiej, a przynajmniej mniej sztampowo. Za to niezłe wrażenie robi sama końcówka, może nie jakoś super oryginalna, ale… dość mocna, co tu dużo gadać. W obsadzie specjalnie znanych nazwisk nie znajdziemy. Ok, jest Clancy Brown na którego zawsze miło popatrzeć, ale poza nim nikogo nie kojarzę… Aha, jest jeszcze niejaki William Mapother. Oglądając film byłem pewien, że skądś znam tą gębę – po późniejszym sprawdzeniu na imdb, okazało się że to Ethan z „Losta”. Ogólnie aktorzy spisali się poprawnie, choć wiele do grania nie mieli.
I tyle. „The Burrowers” to nie jest film o którym można by pisać rozprawy naukowe. Bardzo poprawne to patrzydło, które w czasie kiedy amerykański horror – także ten niskobudżetowy – zwyczajnie zdycha, jest jakby promykiem nadziei (albo przedśmiertnym skurczem, zależy jak na to patrzeć) dla jankeskiego odłamu tego gatunku.