Po dłuższej przerwie wywołanej kwestiami o których wstyd publicznie wspominać, wracam z kolejnym odcinkiem azjatyckiego cyklu na Opium. Tym razem dwa koreańskie filmy fabularnie różniące się od siebie diametralnie, mające jednak – przynajmniej dla mnie osobiście – pewien punkt wspólny. Ich głównym atutem jest właśnie to… że pochodzą z Korei, gdyż w wydaniu „zachodnim” obie produkcje prawdopodobnie byłyby dla mnie nie do strawienia (jedna z powodu poziomu, druga tematyki).
Say Yes
Korea Płd., 2001
Reżyseria: Kim Sung-hong
Młoda para wyrusza w podróż po prowincjonalnej Korei. W ten sposób chcą uczcić pierwszą rocznicę ślubu. Sielanka szybko zostaje przerwana. Dokładnie rzecz ujmując wraz z momentem wzięcia pewnego autostopowicza, który okazuje się psychopatą. Ot, i cała fabuła „Say Yes”. Skąd my to znamy…
Ten koreański thriller na pewno poziomem nie dorównuje znakomitym „Memories of Murder” czy „The Chaser”. Podstawowym problemem „Say Yes” jest już nawet nie tyle brak oryginalności, bo to można przecież powiedzieć o 97% współczesnych filmów w ogóle, ale jakiś swego rodzaju brak własnej tożsamości. „Say Yes” nie wygląda jak własny film inspirowany bardziej znanymi i lubianymi dziełami, lecz raczej jak zlepek gorszych lub lepszych wpływów i pomysłów połączonych w dosyć pretekstową i mało błyskotliwą fabułę. Bo mamy tu i „Autostopowicza” (z tego wzięto chyba najwięcej), i „Pojedynek na Szosie”, trochę „Seven” a nawet „Wolf Creek”… no dobra, tu jestem trochę złośliwy – wszak „Wolf Creek” ukazał się cztery lata później. Ale ze dwie sceny były jakby żywcem wyjęte z filmu McLeana. Czy raczej odwrotnie. Poza tym „Say Yes” cierpi na bardzo popularną ostatnimi czasy przypadłość kina rozrywkowego w ogóle, czyli straszliwie nieracjonalne zachowania bohaterów. Nie chcę tu wnikać specjalnie w szczegóły, coby nie spoilerować, ale nasze młode, wydawałoby się dosyć inteligentne małżeństwo miało przynajmniej kilka okazji żeby zakończyć akcję przed czasem. No tak, tylko wtedy film trwałby 45 minut… Film mógłby uratować Em, nasz autostopowicz – psychopata. I fakt, w sumie robi on niezłe wrażenie… do czasu kiedy nie przypomnimy sobie, że kiedyś istniał ktoś taki jak John Ryder, którego Em jest tylko mniej lub bardziej wiernym naśladowcą.
Film daje się obejrzeć bez bólu. Rasowo prezentują się te sceny w których reżyser wyraźnie inspirował się spielbergowskim „Duelem”, czyli z ciężarówką w roli głównej. Poza tym od czasu do czasu można odczuć coś na kształt napięcia. Ale tak naprawdę – tak jak napisałem na wstępie – podejrzewam, że w wersji amerykańskiej byłoby „Say Yes” zwyczajnie nieoglądalne. Ja już jednak tak mam, że ta orientalna aura unosząca się nad filmem unosi go z reguły przynajmniej jeden stopień do góry, dlatego przyjąłem „Say Yes” na klatę. Niespecjalnie bolało, ale polecam wyłącznie na własną odpowiedzialność.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=TghVQ1E1gzo
Once Upon a Time in High School
Korea Płd., 2004
Reżyseria: Ha Yu
A takiego filmu w wydaniu „zachodnim” to zapewne nawet kijem bym nie tknął. Wystarczy spojrzeć na tytuł – co może oferować produkcja o tytule „Pewnego razu w szkole średniej”? A tu niespodzianka, choć film to mocno konwencjonalny i generalnie nie oferujący żadnych fabularnych wolt, tudzież egzotycznych udziwnień, w istocie jest całkiem przyjemny w odbiorze.
Rok Pański 1978. Mamy tu do czynienia z historią przyjaźni trójki chłopaków – nieśmiałego i wrażliwego Hyeon-su, trochę narwanego i pewnego siebie Woo-shika oraz otyłego cwaniaczka Hamburgera (to chyba nie jest koreańskie imię, co?). Czyli zestaw dosyć standardowy jak na tego typu kino. Bohaterów dzieli wiele, łączy fascynacja Brucem Lee, a później (Hyeon-su i Woo-shika) miłość do tej samej dziewczyny, przypominającej trochę Winnie Cooper z „Cudownych Lat” Eun-ju. I tak toczy się ich życie, widzimy wzloty i upadki w szkole, w życiu prywatnym. Interesujące jest obserwować wpływ Zachodu na tamtejszą młodzież w tamtych latach, jak również swego rodzaju wojskowy dryl panujący w szkole, przedstawionej zresztą w niekoniecznie najkorzystniejszym świetle. Podobnie zresztą jak cały ówczesny system szkolnictwa.
Sporo tu nostalgii, trochę humoru, ale reżyser nie stroni też od pokazania kilku dość realistycznie wyglądających bójek oraz od naturalnego języka – to charakterystyczne „shibbal” pada całkiem często jak na film o perypetiach nastolatków.
I dla tych wszystkich powodów chyba warto zobaczyć „Once Upon a Time in High School”. Reżyser stworzył dzieło dojrzałe, dla dojrzałego odbiorcy, unikające pułapek w które co rusz wpadają filmowcy amerykańscy… W sumie chyba warto.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=dr31x25jc1I