„I Sell The Dead” – recenzja

Żywot hieny cmentarnej do łatwych, tudzież przyjemnych nie należy. Nie dość, że godziny pracy są zazwyczaj niezbyt atrakcyjne, to jeszcze trzeba mieć sporą krzepę i talent to łopaty – bo trumna sama się przecież nie wykopie. Co więcej, przy przenoszeniu zwłok chory kręgosłup nie jest wskazany, a tym bardziej wrażliwy żołądek (bo przecież nigdy nie wiadomo w jakim stanie trafi się ciało).

Arthur Blake (Dominic Monaghan) takiego zawodu sobie nie wybrał, zrobiło to za niego życie, a dokładniej chęć przeżycia. Z czasem, pod okiem swojego mentora Williego Grimesa, stał się w swoim fachu całkiem kumaty. Niestety, co dobre kiedyś się kończy, i już wkrótce Arthur sam zasmakuje cmentarnej ziemi i być może padnie łupem jakiegoś konkurenta. Tymczasem skazany za zbrodnię, której nie popełnił, przebywa w więzieniu. Mając za kompana jedynie księdza (Ron Perlman) opowiada mu dzieje swego barwnego życia.

Tak w skrócie prezentuje się fabuła debiutanckiego filmu Glenna McQuaida (będąca rozwinięciem szorta „The Ressurection Apprentice” z 2005 roku). Ta komedia w horrorowej oprawie, choć skromna finansowo, broni się sporą dawką czarnego humoru, ciekawą historią a przede wszystkim ujęciem tematu w spory nawias.

Bez wątpienia McQuaid  tworząc swoją opowieść zainspirował się duetem autentycznych wiktoriańskich złodziei zwłok – Williamem Burkem i Wiliamem Harem (których nazwiska padają w filmie). Arthur i Willy na szczęście nie rozszerzają swojej „działalności gospodarczej” w sposób, w jaki zrobili to ich historyczni odpowiednicy. Zamiast celować w żywych, wybierają nieumarłych, bo jak twierdzi Arthur „w pewnych okultystycznych kręgach można na tym nieźle zarobić”.

Jeśli chodzi o postacie, to „I Sell The Dead” może pochwalić się galerią interesujących typów. Z duetu głównych bohaterów zdecydowanie bardziej na plan pierwszy wybija się Willy, w którego wcielił się kojarzony częściej z drugą stroną kamery, reżyser Larry Fessenden (pełniący także funkcję producenta wraz ze swoim studiem ScareFix). Jego Willy to nie stroniący od butelki, stary cmentarny wyga o nieco gburowatym zacięciu, ale za to uzbrojony w spore pokłady ciętego humoru (którego nie traci nawet w chwili niechybnej śmierci). Najlepiej opisał go sam Arthur: „pod tą warstwą brudu kryje się… kolejna warstwa brudu, ale pod nią znajduje się prawdziwe złote serce”.

Protagoniści muszą mieć godnych antagonistów. McQuaid przedstawia widzom niezwykle barwne szwarccharaktery w osobach konkurencyjnego domu Murphych. Naprawdę, niezła z nich rodzinka! W jej skład wchodzą dość pokrętne indywidua, dzięki czemu tworzą wyjątkowo zabójczy gang cmentarnych ghouli (bardzo chętnie obejrzałabym ich w jakiejś osobnej filmowej nowelce).

Jeśli chodzi o pierwiastek kobiecy, to płeć piękna uosabia w tym filmie same najgorsze cechy. A ich personifikacją jest Fanny- rudowłosa czeladniczka, terminująca u głównych bohaterów. Owa panna nie zawaha się wykorzystać swoich kobiecych wdzięków by osiągnąć upragniony cel. Dodatkowo jest przebiegła, niecierpliwa, a przede wszystkich chciwa.  To głównie z powodu jej niepohamowanego apetytu na pieniądze Arthur i Willy wpadną w tarapaty.

Realizacyjnie niewiele można napisać o „I Sell The Dead”. Produkcja jest niezależna i z racji tego niskobudżetowa, tak więc posiada nieco niedociągnięć (gilotyna w dziewiętnastowiecznej Anglii?), ale po skupieniu się na opowiadanej historii szybko się o tym fakcie zapomina. Praca charakteryzatorska jest na przyzwoitym poziomie (zombiaki są wyjątkowo udanymi tworami), a scenografia i kostiumy nie są najgorsze. Na szczególną uwagę zasługują animowane wstawki, jeszcze bardziej podkreślające  komiksowy i przerysowany charakter całej historii.

Na koniec dodam, iż dzieło McQuaida to przede wszystkim hołd dla starego angielskiego horroru, a w szczególności kostiumowych filmów grozy ze stajni Rogera Cormana (pamiętacie kultowe adaptacje opowiadań Edgara Allana Poe z Vincentem Pricem?). Klimatycznie film jest bardzo cormanowski, a jedyne co go odróżnia to spora dawka humoru, czasami dość absurdalnego (szczególnie przy okazji pewnego tajemniczego zlecenia, gdzie zwłoki okazały się… wolę nie zdradzać, lepiej sami się przekonajcie!)

Podsumowując: polecam „I Sell The Dead” każdemu, kogo bawią ciekawe historie nie stroniące od humoru jak i stare horrory . Liczę na to iż Glenn McQuaid, zachęcony pozytywnym odbiorem swojego debiutu na festiwalach (nagroda na Slamdance i wyróznienie na Toronto After Dark Festival) nie tylko powróci do barwnych losów Arthura i Williego (reżyser wspomniał o tym przy okazji jakiegoś wywiadu), ale także miło mnie zaskoczy przy okazji  swojego kolejnego projektu.

Dodaj komentarz