„Dzień Tryfidów”, powieść Johna Wyndhama to może troszkę pokryta patyną, ale jednak klasyka literatury fantastycznej. Zrealizowany dla BBC miniserial Nicka Copusa to kolejna próba przeniesienia tej książki na ekran. Czy udana? Ja jeszcze tego nie oglądałem, a opinie w sieci są podzielone. Warto chyba jednak zapoznać się przy najbliższej okazji z „Dniem Tryfidów”, tym bardziej że w tej wersji grają tak zacni aktorzy jak Vanessa Redgrave, Eddie Izzard, Brian Cox czy Dougray Scott. Tymczasem zapraszam na wywiad z reżyserem tego przedsięwzięcia, Nickiem Copusem, który okazał się bardzo interesującym i wylewnym rozmówcą.
Powieść Johna Wyndhama ekranizowano do tej pory przynajmniej dwa razy. Jakie elementy wyróżniają Twoją produkcję od, powiedzmy, klasyka z 1962 roku?
Na to pytanie mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób. Powieść Wyndhama to znakomity kawałek literatury. Właściwie każdy film o zombie u podstaw czerpie właśnie z niej – wizja społeczeństwa upadającego przez jakieś konkretne wydarzenie oraz zmiany zachodzące w jego naturze. Ale Wyndham pisał o rozkwicie Związku Radzieckiego oraz o upadku indywidualizmu. Tryfidy były symbolem bezmyślnej sowieckiej siły, która – w jego oczach – mogłaby pochłonąć nas wszystkich.
Howard Keel w swoim filmie położył większy nacisk na ówczesną fascynacje dziwactwami i czysto rozrywkowe podejście do kina grozy – coś jak połączenie kina noir z klimatem kin samochodowych… Film wziął z książki zabójcze rośliny, burzę meteorów i niewiele ponad to. W istocie cały motyw z latarnią został wzięty z innej produkcji, gdyż sam film … okazał się zbyt krótki. Przepięknie złe to dziełko. Ale uwielbiam pierwszy atak w szklarni, naprawdę przerażający!
Wersja BBC z 1981 roku, która bardziej koncentrowała się na pomysłach zawartych w powieści, metaforycznie pokazała jak wyglądałaby egzystencja tych, którzy przeżyli wojnę nuklearną. To od początku do końca bardzo mroczne i przerażające dzieło. Nieważne, że Tryfidy wyglądały śmiesznie i gumowo. Ten serial wciąż uważany jest za naprawdę straszną produkcję i nie wydaje mi się abyśmy mogli z nim w tej kwestii konkurować. Po prostu musieliśmy stworzyć naszą własną wersję. Myślę, że ten serial jest w pewien sposób ikoniczny i w wielu kwestiach okazał się dla telewizji ślepym zaułkiem. Powstało naprawdę tylko parę równie mrocznych seriali. Ta wersja dużo też mówiła o tych zwariowanych czasach, latach osiemdziesiątych. Zwariowanych, ale również bardzo zróżnicowanych i otwartych, kiedy to narodziło się coś w rodzaju nowoczesnej świadomości społecznej. A żeby wiedzieć skąd wzięły się wszystkie horrory z tamtych czasów, wystarczy że weźmiesz do ręki jakikolwiek magazyn o fryzurach z tamtego okresu… (sam byłem punkiem, więc też w pewnym sensie ofiarą tamtych czasów).
U podstaw naszego filmu leżała idea unowocześnienia powieści i przystosowania jej do dnia dzisiejszego. Książka niemal w każdym aspekcie jest zakorzeniona w czasach, w których powstała. Mówi na przykład o tym, że jeżeli coś pójdzie nie tak, kobiety będą musiały wyjść z kuchni i nauczyć się naprawiać samochody czy generatory. Dziś wyobrażenie o kobietach jest jednak nieco inne (choć jeszcze nie wszędzie na świecie). Dlatego z części opisów Wyndhama musieliśmy zrezygnować, gdyż w wielu aspektach powieść się zdezaktualizowała. Przykładowo olej z Tryfidów, w książce pełniący funkcję spożywczą, u nas staje się przyjaznym środowisku biopaliwem. I tak dalej. Czy urazimy tradycjonalistów? Zapewne, ale alternatywą byłoby umiejscowienie filmu w nieaktualnych realiach, co dla wielu okazałoby się niespecjalnie interesujące a dla innych wręcz obraźliwe. Nie wspominając już o tym, że ciężko w nowoczesnej produkcji zawrzeć te zdezaktualizowane kwestie polityczne i te związane z ówczesnym sposobem życia. Uknułem zatem takie powiedzenie, że „tworzę Dzieło Epoki Nowoczesnej”.
Pierwotnie chciałem to stwierdzenie wcielić w życie poprzez trzymanie się zasady, iż wszystkie lokacje, dekoracje, kostiumy czy nawet bronie będą eklektyczną miksturą starego i nowego, tak aby czas trwania akcji nie był do końca jasno określony. Myślę, że w dużej mierze nam się to udało. Wierzę, że Wyndhamowi spodobałaby się nasza wizja Londynu.
W książce był motyw broni strzelającej dekapitującymi dyskami. Uznaliśmy ten aspekt za nieco dziwaczny, taki który mógłby w filmie nie wypalić. Dlatego zaadaptowaliśmy broń używaną do tłumienia zamieszek tak, aby strzelała pociskami rozpryskowymi mogącymi rozerwać roślinę na strzępy. Moją zasadą było trzymanie się technologii w naszych realiach istniejącej. Bo – choć widzieliśmy to już w tylu filmach – laserów czy latających samochodów wciąż jeszcze nie można kupić w supermarkecie na wyprzedaży.
Jednak ogólnie rzecz ujmując moim głównym założeniem było nie zwracać uwagi na poprzednie ekranizacje „Dnia Tryfidów”, lecz nawiązać do całego podgatunku „filmów o końcu świata”, w szczególności „Świtu Żywych Trupów” i znakomitego „28 Dni Później”, a następnie stworzyć paralelną historię opartą na Tryfidach. Chciałem być pewien, że nawet z telewizyjnym budżetem i telewizyjnymi ograniczeniami uda nam się wnieść coś nowego do tego podgatunku. Chciałem aby z jednej strony klimaty zawarte w filmie były skądinąd znajome, z drugiej jednakże strony tam, gdzie wspomniane wcześniej filmy szły w prawo, ja pragnąłem podążyć w lewo. Przy tym wszystkim nie chciałem jednocześnie tracić z oczu dzieła Wyndhama. Ważne dla mnie było aby oddać tej świetnej książce hołd w jak największym stopniu. Mocno do tego przekonywałem ludzi odpowiedzialnych za scenariusz w BBC i POWER. Koniec końców, mam nadzieję, że udało mi się oddać właśnie taki nowoczesny hołd „Dniowi Tryfidów” i w godny sposób przedstawić tę historię publiczności dwudziestego pierwszego wieku.
Ale tak naprawdę w kwestii scenariusza wszystko opiera się na jakości opowiadanej historii i na postaciach w niej występujących. Mnóstwo czasu i pracy zajęło nam właśnie szlifowanie tych elementów, ich zmienianie, także bezpośrednio już podczas kręcenia na planie. Powiem tylko, że podczas tego procesu przeszliśmy piekło aby całość przybrała taki kształt jaki ma obecnie, jaki można oglądać na ekranie. Myślę, że nam się udało, choć czy jest perfekcyjnie? Nie… do ideału daleko.
Tak jak mówię, najistotniejsza jest historia i postaci. Jeżeli tu nam się udało, uznam film za sukces. Tryfidy i te wszystkie komputerowe sprośności, które uwielbiam. Ujęcia zniszczonego Londynu nad którymi pracowaliśmy miesiącami. Cała akcja i świetni aktorzy… to wszystko okaże się niczym, jeżeli widzowie nie przejmą się Billem i Jo oraz ich walką o przetrwanie. Na koniec dodam tylko, że gdyby odrzeć tę powieść z całej fantastycznej otoczki, okazuje się, że to w istocie jest miłosna historia dwóch samotnych dusz, które odnajdują się dopiero kiedy świat upada. I głównie o tym chciałem zrobić film.
Czy “Dzień Tryfidów” już od początku był rozpatrywany jako mini serial? Jaką taka forma realizacji ma przewagę nad filmem pełnometrażowym, a w czym mu ustępuje?
To od początku był mini serial – do reżyserowania takiej formy zostałem zatrudniony. Jak na projekt telewizyjny, to dostałem tę posadę w dość zabawny sposób. Producent szukał odtwórcy głównej roli i brał pod uwagę aktora z którym współpracowałem przy moim ostatnim filmie. Tak się złożyło, że ów aktor był zajęty, ale producentowi tak spodobał się mój film, że przekonał mnie do reżyserii „Tryfidów”. Od naszego pierwszego spotkania do mojego zatrudnienia minęło prawie dziewięć miesięcy, w trakcie których spędziłem masę czasu nad scenariuszem i koncepcją wizualną, a potem jeszcze pozostało przelanie tego wszystkiego na papier… Ale to od początku miał być trzygodzinny, dwuczęściowy serial dla TV.
Trudno powiedzieć, czy taka forma jest lepsza niż film pełnometrażowy. Powiedzmy, że scenariusz powinien być tak krótki jak to tylko możliwe, nie powinien zawierać żadnych zbędnych elementów. Zatem, jeśli materiał mieści się w 180 minutach, to jest dobrze. Jeśli jednak musisz to samo pokazać mając tylko 90 minut – wtedy zaczynają się problemy. Myślę, że książka zawiera tyle materiału, że bez problemu dało się wypełnić tak długi czas ekranowy – toteż nie przejmowałem się tym. Prawdziwym wyzwaniem jest dopasowanie historii do ram czasowych – czy to będzie 90, 180 czy tylko 5 minut. To robota bez końca, i jeśli zamierzasz być dobrym reżyserem, to musisz wiedzieć jak poprawić scenariusz. Nie musisz być scenarzystą, ale powinieneś wiedzieć co jest nie tak i walczyć o zmiany.
„Tryfidy” – jeśli chodzi o tego typu przymiarki, o pisanie scenariusza, o dopasowanie go do ekranowych 180 minut – były prawdziwą drogą przez mękę. Mam pierwsze wersje scenariusza, które były po prostu katastrofą. Wymagało to wiele pracy, a walka nigdy nie ma końca, kiedy masz tylu „kucharzy”, tylu producentów wykonawczych, tylu ludzi których pomysły musisz brać pod uwagę. I wiesz, że kompromis na jaki musisz czasem się zdecydować nie ma podłoża artystycznego, ale polityczne…wtedy jest naprawdę ciężko, ale to też bardzo ważna część tego typu pracy. Wierzę, że warte to było całego tego zachodu, bo dzięki temu stworzyliśmy dużo lepszy serial. Ale ocenę pozostawiam oczywiście Wam.
Czy Twój „Dzień Tryfidów” to wierna adaptacja powieści Wyndhama, czy pozwoliłeś sobie na jakieś odstępstwa w fabule lub konstrukcji bohaterów?
Myślę, że po części odpowiedziałem na to przy pierwszym pytaniu.
Jednak wydaje mi się, że największa zmiana nastąpiła w konstrukcji postaci Torrance’a, fantastycznie granego przez Eddie Izzarda. Stworzyliśmy naprawdę fascynującego i eleganckiego bad guya, który w powieści bardziej „balansował na krawędzi”. A ja chciałem aby Torrancem mógł być każdy z nas, zwykłym człowiekiem, który w sytuacji kryzysowej wybiera taką a nie inną ścieżkę postępowania. To nie jest zły człowiek per se, tyle że podejmując decyzje, które, jak to się mówi, okazują się „moralnie niepoprawne”, zaczyna podążać tą ścieżką. No i zstępując coraz niżej… zstępuje coraz niżej.
Chciałem aby był to facet bez przeszłości. Ktoś o kim nie wiemy nic poza tym, że przeżył katastrofę samolotową. To człowiek jakby zrodzony z tych płomieni, z których wychodzi praktycznie bez szwanku. Nawet jego nazwisko jest zrodzone poprzez ten wypadek – tak naprawdę tym człowiekiem mógłby być każdy z nas. Koniec końców chciałem aby ludzie zrozumieli, że bycie „złym” to kwestia wyboru a prawdziwy strach rodzi właśnie „zło”, a nie Tryfidy, które po prostu robią to, co robi każdy gatunek – starają się przetrwać. I choć są przerażające i śmiertelnie niebezpieczne, to tak naprawdę nie ma w nich takiej niechęci, wrogości – w przeciwieństwie do naszego gatunku…
httpvh://www.youtube.com/watch?v=7B9xPcdI__8
W latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych powieść „Dzień Tryfidów” była rozumiana jako metafora zagrożenia ze strony ZSRR. Chciałbym Cię zapytać czym jest dla Ciebie ta historia dzisiaj, kiedy pierwsza dekada XXI wieku zbliża się do końca.
Także o tej kwestii wspomniałem już w pytaniu pierwszym.
Skupiamy się tu na ekologicznej kwestii, założeniu że olej z Tryfidów zastępuje dotychczasowe paliwa, co zapobiega postępującemu globalnemu ociepleniu. Kiedy po raz pierwszy wszedłem na pokład, historia nie była zbytnio skupiona na postaciach i ogólnie była raczej lekka. Wiedziałem, że na pewno nie będę mówił o Sowietach czy Zimnej Wojnie tak, jak to miało miejsce w starszych wersjach. I choć wiedziałem, że ten ekologiczny aspekt nie jest złą rzeczą, czułem, iż pierwotnie nie jest on zasadzony w scenariuszu na tyle głęboko, aby cały film mógł się opierać wyłącznie na nim. Miałem zatem nieco pracy nad tymi aspektami historii, które miały odzwierciedlać ideę mówiącą, iż Tryfidy symbolizują Naturę fizycznie mszczącą się na człowieku za to, co zrobił Ziemi. Że gdzieś w ciemnych dżunglach Borneo ewoluuje i rozwija się nowa forma rośliny predestynowana do bycia kolejnym gatunkiem rządzącym na naszej planecie. A wykorzystywanie tej rośliny przez ludzi, ich zabawa w Boga, genetyczny rozwój w połączeniu z ogólnym zaślepieniem po prostu przyspieszają cały proces. Przez większość czasu trwania filmu wszystkie te idee są jakby na dalszym planie. Myślę, że są one dostrzegalne, ale po raz kolejny to widz musi sam sobie wszystko osądzić. Koncentruję się również na postaciach i miłosnej historii pomiędzy Billem i Jo, a także o tym jak u świtu ery końca świata grupa zagubionych ludzi tworzy coś w rodzaju rodziny, która będzie się starała przetrwać cokolwiek przyniesie przyszłość. Pragnąłem pokazać, że jedną z najpiękniejszych cech naszego gatunku jest umiejętność przeciwstawienia miłości i nadziei najgorszym i najbardziej przerażającym wydarzeniom.
Muszę w tym miejscu wspomnieć o jeszcze jednej kwestii do której będę wracał, gdyż jest to coś w rodzaju „niekończącej się opowieści”. Mianowicie na samym początku wyraziłem się jasno, że jeżeli moi zleceniodawcy chcą kolejnego „Doktora Who”, to zwrócili się do niewłaściwej osoby. Nie żebym miał coś do „Doktora Who”, w swoim gatunku to dobra rzecz. Czułem jednakowoż, że stylistyka tamtej serii, dzięki której BBC odniosło tak duży sukces, byłaby fałszywa w kontekście tematyki i głębszych aspektów powieści Wyndhama. Nie byłoby możliwości choćby zbliżenia się do jej klimatu i strachu, który wywołuje. Bardzo mocno czułem, że jeśli chcieliby dziecinnego, cukierkowego podejścia, to nie byłbym najodpowiedniejszym wyborem. Ale powiedzieli mi jasno, że w kwestii straszenia mogę sobie pozwolić na wszystko, byle tylko nie przekraczać reguł brytyjskiej telewizji. Zadałem sobie wtedy pytanie: czy da się oddać cały potencjał powieści i jednocześnie móc pokazać film przed godziną 21? Zdecydowałem się podjąć to wyzwanie.
Ku mojemu wielkiemu smutkowi BBC wycięło parę co bardziej nieprzyjemnych scen podczas postprodukcji. Mimo to i tak nie udało im się zmontować całości w ten sposób, aby była „pre-wathershed” [w angielskiej telewizji termin „watershed” oznacza godzinę 21.00. Programy i filmy emitowane przed tą godziną nie powinny zawierać scen seksu, przemocy tudzież przeklinania, podczas gdy dla audycji puszczanych po 21.00 te ograniczenia są w pewnym zakresie zniesione – przyp. Stark], i ostatecznie mój „Dzień Tryfidów” puszczano o 21.00. Ale niestety co wycięli, to wycięli. Mieliśmy również ograniczenia czasowe przez co wyleciało ok. 30-40 minut tak aby film mógł zmieścić się w ramówce.
Trzeba przyznać, że obsada Twojego serialu robi wrażenie. Czy mógłbyś nam opowiedzieć o współpracy między Tobą i aktorami? Czy dużym wyzwaniem było panowanie nad takimi legendami jak Brain Cox, Vanessa Redgrave czy też wyśmienitymi aktorami jak Eddie Izzard i Dougray Scott? Czy uważasz, że nauczyłeś się czegoś od nich?
Casting zawsze jest fascynującą sprawą, zarówno w TV jak i w filmach. W przypadku drogich mini seriali zawsze chodzi o umieszczenie jak największych nazwisk na plakatach. Żeby serial się sprzedał, potrzebujesz aktorów, których będzie kojarzył każdy widz, więc producent wykonawczy skupił się nad znalezieniem pięciu znanych twarzy. Nie wiem ile razy mi to powtarzał, ale… Potrzebował pięciu nazwisk… W większości przypadków takie postępowanie jest powodowane realiami showbiznesu i potrzebą zgromadzenia odpowiedniego budżetu. Trudno przełknąć z artystycznego punktu widzenia fakt, że tak znana historia jest w tym przypadku towarem. Ale głupotą byłoby wierzyć, że nie jest.
Jednak z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ten projekt jest wyjątkiem, bo szczerze mówiąc zatrudnieni aktorzy okazali się odpowiednimi ludźmi na odpowiednim miejscu. Szefostwo podjęło trafne decyzje.
Aktorzy są dla mnie, jako reżysera… To proste: dobry aktor jest dobrym aktorem, niezależnie od sukcesu jaki udało mu się osiągnąć. W przypadku „Tryfidów” każdy z aktorów pierwszoplanowych wniósł do filmu przede wszystkim swój talent i doświadczenie – bez potrzeby wyciągania z nich tego. Na planie zdjęciowym, kiedy kręcisz dziesięć godzin na dobę, takie podejście to prawdziwy dar niebios, i musiałbym być głupcem żeby nie słuchać ich sugestii i wszystkiego co mają do powiedzenia. Można się oczywiście z ich zdaniem nie zgadzać, ale tego typu wkład naprawdę pomógł nam w trakcie kręcenia.
Moim zdaniem, jako reżyser nigdy nie przestajesz się uczyć, I jeśli tylko zaczniesz ignorować ludzi wokół Ciebie – czy to będzie Vanessa Redgrave, czy chłopak na posyłki, który właśnie przyniósł Ci kawę – ograniczasz tym samym przypływ świeżych, błyskotliwych pomysłów.
Muszę powiedzieć, że każda z wymienionych przez Ciebie osób była inna, każdy wymagał innego podejścia – aktorzy to dziwne stworzenia i częścią zabawy jest rozgryzanie ich i nawiązywanie więzi. Jestem dumny z tego, że jako reżyser skupiam się na słuchaniu, komunikacji i otwartości – ale też daję z siebie tyle, ile oni. W sumie wszystko to sprowadza się do zaufania.
Jedna z rzeczy których się nauczyłem, to fakt, że nawet jeśli trafisz na dialog, który nie może za żadne skarby być zmieniony – i nawet Tobie, jako reżyserowi, nie wolno tego zrobić – znajdzie się jakiś aktor, który wymusi zmianę. I żaden z producentów, o ile mi wiadomo, nie ma wystarczających jaj żeby go powstrzymać. To interesujące, jak duży wpływ na reżysera ma talent, nie sława. Podczas gdy producenci zachwycają się właśnie tą drugą stroną zatrudnionych aktorów. To użyteczna informacja dla reżyserów, ale nie dla producentów.
Eddie Izzard był jedyną osobą którą naprawdę chciałem zatrudnić, jeszcze w 2008 roku, ale wtedy nikt inny nawet nie brał go pod uwagę – nie, żeby go nie lubili, po prostu nie pasował… BBC uważało, że widownia w Wielkiej Brytanii zna go jedynie jako komika-transwestytę i po prostu tego nie kupi. Ale uparłem się i ostatecznie producent stwierdził, że uda się to przeforsować. Obecnie Eddie jest chwalony za swoją rolę w „Tryfidach”. Szczerze mówiąc od pierwszego dnia na planie nie mogłem oderwać od niego wzroku – to najskromniejszy i najbardziej oddany z aktorów… Eddie raz mi powiedział: „Jak często transwestyci mogą bawić się w dzierżących strzelbę, rządzących krajem megalomanów…To jest genialne, co będziemy kręcić dalej?”
httpvh://www.youtube.com/watch?v=Bp2nTPCWEjQ
Jakie było Twoje podejście w kwestii efektów specjalnych? Preferowałeś użycie tradycyjnych efektów, czy CGI? A może zredukowałeś ich użycie do minimum bardziej skupiając się na historii i postaciach?
Cóż mogę powiedzieć… właściwie wszystkie efekty to CGI. Po prostu nie dało się zrobić tego inaczej. Może oprócz tego, że mieliśmy fragmenty korzeni i elementy wyglądające jak macki, które owijaliśmy wokół ludzi pociągając następnie za sznurki i spryskując jakąś mało atrakcyjną substancją. Jednak w postprodukcji wszystko i tak było dopieszczone komputerowo. Stworzyliśmy też 16 nieruchomych Tryfidów na potrzeby sekwencji na farmie. Wszystkie obudowane plastikiem, resztę dołożyliśmy cyfrowo. Wybudowaliśmy też wielkie drewniane filary symbolizujące Tryfidy i mające pomóc aktorom określić ich wielkość i miejsce w przestrzeni.
Cztery miesiące spędziłem na tworzeniu storyboardów i „pre-wizualizacji” a następny rok zajęło nam porządne zaprojektowanie Tryfidów oraz cyfrowe wprawienie ich w ruch w taki sposób, który by nie wywoływałby u nas zgrzytania zębami. Te wszystkie masowe mordy, przerażające ludożerne rośliny… było ciężko! Ale wydaje mi się, że daliśmy radę, choć koniec końców, to Ty jako widz jesteś w tej kwestii sędzią. Mamy ponad 400 efektów wizualnych i matte painting. To było duże wyzwanie jak na telewizyjny budżet i kosztowało nas dużo krwi, potu i łez. Wiem, że ostatnie poprawki były nanoszone nawet na kilka dni przed premierą.
Do tej pory pracowałeś wyłącznie dla telewizji. Nie ciągnie Cię żeby spróbować swych sił w filmie kinowym?
Jestem opowiadaczem historii i mam to szczęście utrzymywać się z robienia tego, co kocham. Interesuje mnie wszystko, ze szczególnym uwzględnieniem komiksów oraz akcji z głębią. Zawsze pójdę tam, gdzie są ciekawe projekty. Lubię próbować nowych rzeczy. Myślę, że reżyseria Tryfidów byłaby krokiem milowym dla każdego reżysera. Dla mnie realizacja tego miniserialu to naprawdę wielkie wydarzenie i niezwykle ekscytująca przygoda, nieistotne jak sprawy potoczą się w przyszłości. Jestem dumny z tego, że mnie o to poproszono i jestem dumny z końcowego rezultatu.
Wyobraźmy sobie taką sytuację – Dzwoni do Ciebie bardzo bogaty producent i mówi: „Panie Copus, jest pan w czepku urodzonym człowiekiem, ponieważ daję panu możliwość zaadaptowania dowolnej powieści fantastycznej według pańskiego wyboru. Daję panu 300 mln dolarów oraz totalną wolność artystyczną”. Jaką powieść byś wybrał i dlaczego?
Ciekawe pytanie na które każdego dnia odpowiedź mogłaby być inna, ale powiem tak: kiedy miałem 12 lat byłem na wakacjach z rodzicami w Górach Skalistych. Czytałem wtedy „Hobbita”. I rozglądając się któregoś dnia po zamglonych szczytach powiedziałem do siebie: „Hobbit… ależ to mógłby być świetny film. Sam chciałbym zrobić taki film. Może powinienem zostać reżyserem?” Ostatecznie to nie ja zrobię „Hobbita”, ale że kręci go jeden z moich ulubionych reżyserów [del Toro – przyp. Stark] a i budżet będzie wynosił coś koło 300 mln dolarów, więc byłeś blisko.
Ale reżyserem zostałem…
Dziękuję Nick za ten długi i wyczerpujący wywiad.