„Syn Pustyni” to (nie licząc drobnych, acz istotnych epizodów gdzieś w tle) teatr czworga aktorów, gdyż krajobraz sam w sobie odgrywa tu równie wielką rolę jak „ludzcy” bohaterowie. Oto pierwsza polska i jedna z pierwszych na świecie recenzji „Desert Son” Jamesa Manna i Brandona Nicholasa.
Niesamowicie wygląda pustynia Mojave w pierwszym wspólnym filmie Jamesa Manna i Brandona Nicholasa. Widać, że obaj panowie przyłożyli się mocno w kwestii wizualnej strony swojego dzieła. Tak pięknie i monumentalnie, a zarazem groźnie i przytłaczająco krajobraz wyglądał ostatnio chyba w „Wolf Creeku”. A całość na tej płaszczyźnie nie jest wcale tak odległa od najlepszych tradycji choćby „Walkabout”, do inspiracji którym filmowcy sami się zresztą przyznali w naszym wywiadzie.
Na tym tle nieco słabiej wypada sama historia. Oto Philip, myślący o karierze tenisisty nastolatek wyrusza z ojczymem w podróż. Podróż, która kończy się głęboko na pustyni, gdzie chłopak zostaje porzucony przez mężczyznę. Bez wody, bez jedzenia Philip staje na skraju śmierci na skutek wyczerpania organizmu. Ma jednak szczęście, że odnajduje go dwójka tajemniczych sierot (to nie jest rodzeństwo, jak napisałem przy okazji zwiastuna – nie wiem skąd mi się to wzięło), Jacka i Lucy. Dwójka ta (a zwłaszcza Jack) ma dosyć ciekawe poglądy na świat, o których powiedzieć „antyspołeczne”, to tak jakby nie powiedzieć nic. To odpady społeczeństwa, starające się wmówić sobie, że do tego wyjścia poza nawias doszło z ich własnej woli. W ich towarzystwie zmienia się także Philip.
Bynajmniej jednak nie chodzi tu o bezmyślne naśladownictwo „fajnego”, wolnego światopoglądu Jacka. Philip doskonale dostrzega jego ułomności i ogólne „oderwanie od rzeczywistości”. Transformacja Philipa polega na czymś innym, chłopak, mówiąc w uproszczeniu, staje się mężczyzną (z czego zresztą tak szydzi Jack). Z takiej, co tu dużo gadać męskiej… nie, nie użyję tego słowa. Z kogoś bardzo pasywnego, czekającego aż wszystko przyjdzie samo, tudzież zostanie podane na tacy przez mamę, Jack zmienia się, w kogoś, kto potrafi wziąć sprawy w swoje ręce, w kogoś kto potrafi przeciwstawić się niekorzystnemu obrotowi wydarzeń. Zmienia się z potulnego baranka… może nie od razu w lwa, ale w takiego młodego wilczka na pewno. Mając styczność z kimś takim jak Jack, każdy by uległ metamorfozie. Jack to narcyz, socjopata, osobnik totalnie odrzucający uwarunkowania społeczne i kulturowe. Chłopak brnie w tej swojej utopii coraz głębiej i głębiej, a pojawienie się Philipa staje się katalizatorem, dzięki któremu pewne teorie Jack wciela w czyn.
Miedzy chłopakami stoi Lucy, która czuje do Philipa miętę (zresztą z wzajemnością). Wszystkie te okoliczności, pojawienie się intruza, zazdrość Jacka, w połączeniu z jego, oględnie mówiąc, niezbyt popularnym światopoglądem prowadzą do tragedii.
Czemu zatem wspomniałem o rzekomej słabości historii? Ano wydaje mi się, że można było to opowiedzieć trochę bardziej… błyskotliwie. To znaczy ja nie mam nic przeciwko prostocie, proste historie opowiedziane we właściwy sposób także potrafią ująć. Tutaj jakby czegoś zabrakło. Może zwyczajnie doświadczenia, może jakiejś nutki artyzmu… Ale ogólnie nie jest źle, całość chwilami tchnie takim surowym liryzmem spod znaku van Santa. Młodzi aktorzy również nieźle poradzili sobie z rolami, choć drażnił mnie pewien drobiazg – mianowicie przeklinali ze zbytnią emfazą. Trochę to nienaturalnie brzmiało. Poza tym jednak nie mam niczego do zarzucenia. Czekam na kolejne propozycje obydwu panów. No i liczę, że film trafi w jakikolwiek sposób do Polski tak, aby każdy mógł sam sobie wyrobić opinię.