„I’m Still Here” – recenzja

Z reżyserskiego debiutu Cassey’a Afflecka można dowiedzieć się wiele na temat szaleństwa, zmanierowania i tego, jak bardzo nieznośny może być celebryta. Pytanie tylko, czy jest to prawda, czy doskonale zaplanowany eksperyment?

reżyseria: Cassey Affleck

Scenariusz: Cassey Affleck, Joaquin Phoenix

„Przychodzi aktor do prezentera telewizyjnego…” – tak mógłby się zaczynać dowcip, którego filmową ilustracją jest „I’m Still Here” – reżyserski debiut Cassey’a Afflecka. Historia w nim przedstawiona ma swój początek w 2009 roku. Choć prace nad tym pseudo-dokumentem rozpoczęły się już wcześniej. Dla opinii publicznej wszystko zaczęło się jednak, gdy Joaquin Phoenix wystąpił w programie Davida Lettermana. Aktor zmienił swój gładki wizerunek – zapuścił brodę i włosy, które przypominały fryzurę kloszarda, nie mógł się również skupić na zadawanych pytaniach, mamrotał coś pod nosem i, ku zdziwieniu widowni, oznajmił, że rzuca aktorstwo na rzecz kariery rapera. Choć od samego początku to idiotyczne przedstawienie wyglądało na ustawione, widzowie zaczęli się zastanawiać, czy Phoenix nie przeszedł jakiegoś załamania nerwowego lub nie postradał zmysłów. Jego kariera nie należy do najbardziej świetlanych w Hollywood, a wybory ról, jakich dokonywał w przeszłości, często okazywały się chybione. Czy to brak talentu? Każdy może odpowiedzieć sobie na swój sposób. Wiadomo jednak, że niewielu białym udało się zaistnieć na scenie raperskiej i potrzeba do tego nie tylko talentu, ale również oddania i determinacji, a post-Lettermanowy wizerunek Phoenixa zaprzeczył wszystkim tym wartościom.

Phoenix z „I’m Still Here” to już nie aktor, nie muzyk (Boże broń!!!), to właściwie NIKT. Człowiek, który dorobił się wielkich pieniędzy, ale brakuje mu pomysłu na życie i korzystanie z nich. Jak sam mówi w jednej ze scen – „znudziło mu się granie roli Joaquina Phoenixa”… dobrze, że został aktorem – może grać, kogo chce. To mu jednak najwyraźniej nie wystarcza, gdyż nowy Joaquin spędza dni na desperackim szukaniu kontaktu z P.Diddym, który ma wyprodukować jego album, obrażaniu swoich przyjaciół i asystentów, marudzeniu na temat swojej upadającej kariery, a oprócz tego dochodzą jeszcze dwa nieodzowne elementy życia celebryty… kolokwialnie mówiąc: dziwki i koks. Jednym z zamierzeń „I’m Still Here” było najprawdopodobniej pokazanie upadku aktora z pierwszych stron gazet, a zamiast tego widz dostaje ponad półtorej godziny idiotyzmów wypowiadanych przez człowieka, którego ja osobiście miałabym ochotę spoliczkować. Jednak ważniejsze jest pytanie, które cisnęło się na usta wszystkim krytykom, dziennikarzom i kolorowym magazynom: czy ta historia jest prawdziwa?

Wielu dało się nabrać. Nawet taki autorytet jak Roger Ebert opisywał „I’m Still Here” jako tragiczny obraz upadku aktora, tak intymny i przerażający momentami, że ciężko znieść jego bezpośredniość. Jeśli byłaby to prawda, mielibyśmy do czynienia z obrazem obdzierającym życie hollywoodzkiej gwiazdy z całego blichtru, pokazującym ją jako podłą, niezadowoloną z życia, męczącą jednostkę. Jednak szczerze mówiąc, ciężko mi uwierzyć, by Cassey Affleck, który jest prywatnie szwagrem Phoenixa i jednym z jego najlepszych przyjaciół, wypuścił na widok publiczny film stawiający aktora w tak negatywnym świetle. Bardziej prawdopodobne jest, iż cała historia była zaplanowanym eksperymentem testującym publiczność i naszą żądzę sensacji. Phoenix po swoim oświadczeniu był na ustach wszystkich i opinia publiczna początkowo przyjęła jego wersję, czekając z zapartym tchem na album z muzyką rap, który nigdy nie został wydany. Z czasem szum medialny ucichł, a zastąpiły go drwiny z nowego image’u aktora. W jednej ze scen ogląda on komentarze dotyczące swojej osoby i jeden z młodych ludzi celnie zauważa, że Phoenix nie jest gwiazdą pokroju Britney Spears, która zgoliła się na łyso, pokazała krocze, a i tak ludzie ją uwielbiają. Phoenix należy do drugiej ligi aktorów hollywoodzkich i przyjęcie na rok pozy szalonego rapera nie jest jakimś wielkim osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że Daniel Day-Lewis robi takie eksperymenty do każdej swojej roli.

Czy twórca „I’m Still Here” osiągnął cel? Może dla niektórych. Ludzie dali się nabrać, przyjaciele również, a sam Joaquin Phoenix wreszcie odegrał w filmie główną rolę (wcześniej cały czas narzekał, że nikt nie chce mu takowej powierzyć). Nie to jest jednak istotne. Przydałoby się postawić pytanie: na ile nas cała ta historia obchodzi? Nawet jeśli byłaby to prawda, to nie byłabym w stanie współczuć bohaterowi, ze względu na sposób, w jaki się zachowuje i jak został przedstawiony. Jak na debiut reżyserski – Affleck wybrał sobie marnego protagonistę.

httpvh://www.youtube.com/watch?v=PBoGNBSLYRY

Dodaj komentarz