„Hanna” z pozoru ma wszystko co trzeba. Sprawdzonego reżysera, świetną obsadę aktorską, uzdolnionego operatora kamery i kapitalną ścieżkę dźwiękową, autorstwa jednego z najbardziej rozpoznawalnych duetów na scenie muzyki elektronicznej. Mimo to, jest to film skazany na porażkę.
reżyseria: Joe Wright
scenariusz: Seth Lochhead, David Farr
zdjęcia: Alwin H. Kuchler
muzyka: The Chemical Brothers
obsada: Saoirse Ronan, Cate Blanchett, Eric Bana, Tom Hollander, Olivia Williams
produkcja: USA, Wielka Brytania, Niemcy, 2011
Najnowszy obraz Joe Wrighta („Pokuta”, „Solista”) to gatunkowa hybryda. Film niczym potrawa kuchni fusion, serwowana w przybytkach opanowanych przez fastfoodowe śmieci. Choć poszczególne smaki są znajome, to w efekcie widz otrzymuje danie, które wymaga odcięcia się od kulinarnych przyzwyczajeń. Danie, które wymusza reset kubków smakowych. W innym przypadku jego różnorodność może okazać się nie do zniesienia. I przypuszczam, że dla większości widzów takim się właśnie okaże – osobliwym, niewystarczająco ustandaryzowanym dziwactwem. Bo czegoż tu nie ma? Szpiegowskie kino akcji z zemstą w tle, podszyte dodatkowo elementami familijnymi i nawiązaniami do baśni. Jakby tego było mało, całość spięta jest klamrą motywu rodem z fantastyki naukowej. Niejednoznaczność i miks gatunkowy nie jest jednak jedynym „problemem” Hanny.
Jak na złość, nie brakuje tu jedynie znajomych i ogranych schematów formalno-fabularnych. Brak również pozytywnych postaci. Taką z pozoru wydaje się być główna bohaterka, ale trzeba naprawdę dziecięcej naiwności by sympatyzować z maszyną do zabijania. Postać Hanny pogrywa sobie z wrodzoną empatią widzów, swoją społeczną nieporadnością wzbudzając rozbawienie i jednocześnie współczucie. Prawdą jest jednak, że to obca, niemożliwa do zrozumienia osobowość. Pozbawiona kodeksu moralnego, kierująca się instynktem, nakazem adaptacji i wolą przeżycia. Nie wychowana, ale zaprogramowana przez swego ojca.
Erik jest tu chyba charakterem najczarniejszym. Ogarniętym żądzą zemsty, zdolnym do poświęcenia nawet kilku lat i życia (zarówno swojego jak i Hanny) w imię wyrównania rachunków. Niczym demiurg, z wytrwałością i cierpliwością, kreuje narzędzie jakim się posłuży – tworzy drapieżnika zamkniętego w ciele młodej dziewczyny. Trudno znaleźć usprawiedliwienie dla jego działań.
Nietrudno natomiast zrozumieć Marissę – pedantyczną i wyrachowaną agentkę. Ucieleśnienie szablonowej, zimnej jak sopel lodu socjopatki, która postawiona przed groźbą śmierci nie cofnie się przed niczym by uratować własną skórę. Jednak strach o własne życie to za mało, by identyfikować się z pozbawioną skrupułów morderczynią. Marissa po prostu nie ma wyboru – musi walczyć o życie.
W tym miejscu warto wspomnieć o grze aktorskiej. Nie tylko odtwórczyniach głównych ról żeńskich (zarówno Ronan jak i Blanchett błyszczą na ekranie, odrobinkę przerysowując swoje postacie, ale bez zbędnej szarży), czy solidnym Banie, ale też rolach drugoplanowych. Zarówno świr Isaacs (Tom Hollander), jak i brytyjska rodzina napotkana przez Hannę w Maroko, stanowią spójne uzupełnienie i barwne tło dla poczynań głównych bohaterów.
Uwagę należy zwrócić też na formę. Niezwykłej urody zdjęcia „Hanna” zawdzięcza Alwinowi Kuchlerowi. Kto widział „Sunshine” czy „Code 46”, ten wie na co stać tego pana. Choć oba filmy w warstwie fabularnej były dość przeciętne (by nie powiedzieć: słabe), to pamięta się je właśnie dzięki udanym i efektownym zdjęciom. „Hanna” nie odstaje pod tym względem od wyżej wymienionych produkcji.
Ostatnim składnikiem, tworzącym wyjątkowy ‚smak’ tego filmu, jest muzyka The Chemical Brothers. Kiedy trzeba mocna, kiedy trzeba delikatna. Rytmiczna, ale również ambientowo rozedrgana. Precyzyjna, choć nie pozbawiona humoru i odrobiny szaleństwa. Przede wszystkim: idealnie ilustrująca rozgrywające się na ekranie wydarzenia. W moim osobistym rankingu to jak dotąd najlepsza ścieżka dźwiękowa tego roku.
Szkoda jedynie, że „Hanna” odniesie sromotną porażkę w kinach. Z ‚kulinarnymi’ przyzwyczajeniami widzów nie sposób wygrać.
Tweet
Może to i „kuchnia fusion”, ale smak jak dla mnie nie zjadliwy. „Hanna” to mocne rozczarowanie, pod każdym względem, najbardziej jednak fabularnym, bo nie brak w tym filmie idiotyzmów, a i przerysowania postaci wydają mi się bardziej śmieszne niż celowo pastiszowe. „Hanna” z przyzwyczajeniami widzów nie wygra, bo przy całej wspaniałej ekipie, gdzieś po drodze zgubiła oręże do walki. Obejrzałam i raczej szybko zapomnę.
No niestety, zgadzam się z Nabi w kwestii fabuły – mnie też rozczarowała. Za to uważam, że film ma świetny klimat (zasługa głównie zdjęć, plenerów – zwłaszcza miejskich oraz muzyki). Troszkę mi się skojarzył z ‚In Brugge’, choć oczywiście tutaj ta baśniowość jest bardziej industrialna (no i tamten film lepszy). ‚Hanna’ to dobry film, ale bez rewelacji.
Czekałem na Hannę z zaciekawieniem, bo film ten zapowiadał się całkiem interesująco… Nastolatka potrafiąca się bić, wyszkolona przez byłego agenta – może to już było, ale nie na poważnie. Niestety trochę się zwiodłem – momentami było nudno, zdarzyło się kilka głupich scen, a do tego ta wkurzająca muzyka… No, może to ostatnie to kwestia gustu.
gdyby nie opium nawet bym nie zauważył, że coś takiego wyszło… i nic straconego jak sądzę po opisie filmu.
hymmm mi to danie smakowało.
piękne ujęcia
prosta historia
fajny klimat
czasem tylko natrafiałem na coś czego nie dało sie przełknąć ale psuło to tylko odrobinę ogólny smak potrawy
O.