„Red State” – recenzja


Od czasu nakręcenia przełomowej komedii „Clerks” Kevin Smith wiele się nie zmienił. Nawet podejmując poważniejsze tematy niż przygody Jaya i Cichego Boba, zawsze priorytetem było rozbawienie widza. „Red State’ skutecznie odcina się od reszty filmografii reżysera wkraczając na ponure terytorium gatunku horroru. Żeby było ciekawiej… horroru z komentarzem polityczno-religijnym.

scenariusz i reżyseria: Kevin Smith

zdjecia: David Klein

obsada: Michael Parks, Melissa Leo, John Goodman, Nicholas Braun i inni…

produkcja: USA, 2011

„To nie jest zabawne!” – słowa powtarzane przez jednego z bohaterów tego mrocznego filmu mogą stanowić jego myśl przewodnią. Po wielu reżyserskich niepowodzeniach („Jersey Girl” i ostatni „Cop Out” to tylko niektóre z dość obszernej listy), Smith poczuł najwyraźniej potrzebę zbudowania swojej kariery od nowa. „Red State” zaczyna się od sprośnego dialogu, który może wprowadzić widza w błędne przekonanie, że oto będziemy mieć powtórkę z jego dawnych komedyjek. Na szczęście nic z tego.

Trójka nastolatków umawia się ze sporo starszą od nich kobietą na seks grupowy. Ofertę znaleźli w internecie i byli dalecy od podejrzeń, że coś może pójść nie tak. Gdy przyjeżdżają na umówione miejsce, seksualna eskapada zamienia się w walkę o życie. Kobieta okazuje się być córką nawiedzonego pastora – Abina Coopera – który chce złożyć chłopców w ofierze podczas jednego ze swoich nabożeństw. Kościół Pięciu Punktów prowadzony przez Coopera, to lustrzane odbicie Kościoła Baptystycznego Westboro prowadzonego przez Freda Phelpsa – sekty, która w ostatnich latach zdobyła spory rozgłos w USA przez swoje manifestacje głoszące nienawiść praktycznie do wszystkich: mniejszości narodowych, społecznych, wojska, rządu oraz wszystkich grzeszników, jakkolwiek by ich nie definiować. Filmowy pastor (grany genialnie przez Michaela Parksa) to ktoś więcej niż zwykły szaleniec. To charyzmatyczny przywódca, który nie cofnie się przed niczym by prowadzić swoje „owieczki” po ścieżce prawości. Składanie ofiary ze złapanych podstępem osób to dla niego nie zbrodnia, ale przykład boskiej sprawiedliwości.

Wieść o zaginięciu chłopców szybko dociera do władz i po drugiej stronie barykady staje agent ATF (John Goodman), który choć wykazuje pewne cechy przywódcy, jest marnym przeciwnikiem dla pastora. Głównie dlatego, że Cooper stanowi władzę na swoim terenie, a agent ma nad sobą zwierzchników nie mających pojęcia jak rozwiązać patową sytuację tak, by nikt nie ucierpiał. Nie trudno się domyślić, że kiedy dochodzi do konfrontacji, trup sieje się gęsto, co pokazane jest w krwawy i mało wyrafinowany sposób.

To co Smithowi zawsze wychodziło najlepiej to sztuka słowa. „Red State” jest filmem niezwykle interesującym dopóki jego siła na słowie się opiera. Długa sekwencja kazania pastora Coopera to rewelacyjny moment, który trzyma w napięciu bez uciekania się do typowych szokujących chwytów jakich w horrorach nie mało. Tutaj groza rodzi się w gniewnym monologu, w cichym przyzwoleniu wiernych, w ich niewzruszonych minach, kiedy człowiek zostaje brutalnie zabity na ich oczach. Jednak druga połowa filmu, zdominowana przez zbrojną konfrontację (nota bene nawiązującą również do autentycznych wydarzeń z Ruby Ridge czy Waco) to jeden wielki chaos. Możliwe, że Smith właśnie to chciał osiągnąć – pokazanie, że konflikt zbrojny i nadużywanie władzy (czy to religijnej, czy państwowej) zawsze prowadzi do wybuchu głupoty i bezmyślnego działania. Taki wniosek nie jest jednak przekonywujący.

„Red State” od samego początku balansuje na granicy między horrorem a groteską, ale nie jest na tyle straszny by być tym pierwszym, ani nie posiada mądrości i ostrości wypowiedzi charakterystycznej dla tego drugiego. Mimo całkiem sprawnej realizacji, gdzieś po drodze zabrakło pomysłu na inteligentne zakończenie, które w efekcie końcowym sprawia wrażenie jakby Smith nieco zmęczył się gatunkiem, z którym ma do czynienia po raz pierwszy. Gdyby to był horror o fabule całkowicie oderwanej od rzeczywistości, nie byłoby się do czego przyczepić. Jednak Smith zaczął ambitnie i widać było, że ma do powiedzenia coś istotnego na temat religijnego fanatyzmu, który nawet bez broni i morderstw przeraża głupotą dogmatów wymyślanych przez kolejnych nawiedzonych przywódców. W końcówce zabrakło tej ambicji, ale wielbiciele „krwawej jatki” będą z całą pewnością usatysfakcjonowani.


Dodaj komentarz