Tym razem ani słowa o Japonii i Korei, bo także takie kraje jak Tajlandia i Filipiny mogą się pochwalić całkiem dobrymi produkcjami na poziomie takim o jakim taki piękny kraj jak np. Polska może co najwyżej pomarzyć. Przed Państwem „Dorm” i „Sigaw”
Dorm – Tajlandia, 2006
Reżyseria: Songyos Sugmakanan
Uważam „Stand By Me” Roba Reinera za najwybitniejszy film o chłopięcej przyjaźni jaki kiedykolwiek powstał. Tajski „Dorm” w mojej prywatnej klasyfikacji plasuje się jednak tuż za nim, na drugim stopniu podium.
Film Songyosa Sugmakanana (te tajskie nazwiska… to jest jeszcze całkiem proste) to jednak nie tylko nostalgiczna podróż w czasy kiedy przyjaciele byli prawdziwi i najlepsi, ale i całkiem nastrojowa choć niezbyt straszna ghost story. Głównym bohaterem „Dorm” jest kilkunastoletni chłopiec o imieniu Chatree, który wbrew własnej woli zostaje wysłany przez ojca do szkoły o dużej renomie. Szkoły, w której centrum znajduje się olbrzymie dormitorium, w którym spać może bez mała ponad setka uczniów. Dormitorium w którym straszy… Tak przynajmniej twierdzą starzy wyjadacze, czyli chłopcy, którzy uczą się w tej szkole nieco dłużej i chcą nastraszyć nowoprzybyłych. Fakt faktem, nocą bywa tam – eufemistycznie rzecz ujmując – dosyć niepokojąco (kapitalna scena z psami!), ale czy faktycznie szkoła jest nawiedzona? Jest, a jakże. Tyle, że kiedy do akcji wkracza duch chłopaka, który utonął w szkolnym basenie, groza znika w mgnieniu oka ustępując miejsca lirycznej, nieco melancholijnej historii o przyjaźni dwóch outsiderów. Chatree, który nie potrafi znaleźć wspólnego języka z rówieśnikami i ducha, który… no jest duchem po prostu i nikt inny poza Chatree go nie dostrzega. Wiadomo jednak, że tak specyficzna przyjaźń nie może trwać wiecznie, dlatego bohaterowie starają się jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę.
Tak jak mówię, niezbyt straszna to produkcja. Właściwie gdyby wyciąć wszystkie fragmenty mające w założeniu powodować ciarki na plecach, film nic by nie stracił. Nad całością dominuje pewien trudny do sprecyzowania smutek. Być może żal nad uciekającą młodością, czasem przeciekającym przez palce? Tak jak wiecznie nie może trwać przyjaźń człowieka z duchem (bo ten musi prędzej czy później wrócić do Krainy Umarłych), tak i przyjaźnie z czasów dzieciństwa prawie nigdy nie wytrzymują próby czasu. Taki właśnie nostalgiczny klimat „Dorm” posiada a kapitalnie potęgują go zdjęcia, nie przesadzające z kolorami, często nieco wyblakłe, przypominające stare fotografie. Najlepiej to widać w scenach rozgrywających się na starym basenie, gdzie wiatr targa zeschniętymi liśćmi których już nikt nigdy nie uprzątnie…
Tradycyjnie pochwalę jeszcze muzykę, głównie w lirycznych momentach, bo w scenach dynamiczniejszych mamy do czynienia z raczej standardowymi dźwiękami. Zwraca również uwagę postawa młodziutkich aktorów, zwłaszcza tych kreujących dwie główne role. Drugi plan mimo wszystko lekko odstaje. Całościowo jednak „Dorm” to kawał znakomitego kina. Chyba moja ulubiona produkcja rodem z Tajlandii.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=Bctu2faKlM0&feature=related
Sigaw – Filipiny, 2004
Reżyseria: Yam Laranas
A to już jest całkiem niezłe dziwactwo. I to nie tylko dlatego, że film stworzyli Filipińczycy. Choć fakt faktem, że dla wielu ludzi interesujących się azjatycką kinematografią Filipiny to mimo wszystko wciąż egzotyka. Nie chodzi tu również o fabułę, która jest tu bardzo pretekstowa, niezbyt oryginalna i tak po prawdzie mało istotna. Nie chodzi tu również o jakieś niezwykłe triki realizacyjne, czy efekty.
Zacznijmy od fabuły. Bohaterem „Sigaw” jest młody chłopak o imieniu Marvin, który wprowadza się do wielkiej, ponurej kamienicy gdzieś w Manili. Budynek ów nie dość, że obskurny, to ma jeszcze niezwykle cienkie ściany, albo znakomitą akustykę, gdyż Marvin słyszy wszystko co dzieje się u sąsiadów – brutalnego policjanta i poniewieranej przez niego żony i córki. Ponadto chłopak słyszy dźwięki, których źródła racjonalnie nie da się wytłumaczyć. Nie dziwota zatem, że nie może spać po nocach i w pracy przypomina żywego trupa… I tak się teraz, pisząc te słowa, zastanawiam: czy to nie tu leży pies pogrzebany? Czy to właśnie nie ten element filmu definiuje co jest jego największym atutem?
„Sigaw” ma niezwykłą, senną atmosferę. Nie, nawet nie tyle „oniryczną”, „surrealistyczną” czy bóg wie jaką. To nie Lynch. Po prostu – nie wiem czy wyrażam się jasno – całość dociera do widza w pewien sposób przefiltrowana, jakby między widzem a bohaterami oprócz ekranu istniała jeszcze jakaś dodatkowa zasłona… To jak gdybyśmy znajdowali się w stanie tzw. półsnu i docierałyby nas głosy z innego pomieszczenia. Słyszymy je, ale nie potrafimy stwierdzić czy to sen czy jawa. Przyznam, że nawet kiedyś przeprowadziłem eksperyment i zapuściłem „Sigaw” późno w nocy, będąc bardzo zmęczonym, właściwie na wyciągnięcie ręki Morfeusza. Wrażenie niesamowite…
Z czego to wynika – z wszystkiego po trochu jak mniemam. Szaroburozgniłozielone zdjęcia, nieco paranoidalna gra bohaterów, umiejętna zabawa światłem i cieniem. Nie obyło się bez jumpscares’ów, choć nawet one były… nie, nie „lepszej”, ale „innej” jakości. A może to rzeczywiście po prostu kwestia zupełnie innego, egzotycznego podejścia do materii filmowej?
Nic to, na koniec tylko dodam, że komu udało się przebrnąć przez ten niejasny nawet dla mnie bełkot, temu polecam „Sigaw” , bo warto samemu przekonać się czy faktycznie tkwi w tym filmie coś niezwykłego, czy to produkcja jedna z wielu, tyle że akurat wpasowała się podczas seansu w moją taką a nie inną „kondycję psychofizyczną”, że tak to ujmę. Moim jednak zdaniem warto – choćby po to żeby przekonać się, że nawet na Filipinach robią lepsze kino niż u nas.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=spnUXeKwnMA&feature=related