„Blood Creek” – recenzja

W szeroko pojętej fantastyce nazizm i okultyzm to mieszanka, z której dość chętnie czerpią filmowcy. Nie inaczej jest w przypadku “Blood Creek” (wcześniej znanego jako „Town Creek” a potem „Creek”). Po Arkach Przymierza, świętych Graalach i wywoływaniu demonów piekielnych, filmowi naziści sięgnęli po jeszcze jeden artefakt mocy mający zagwarantować im podbój świata – kamienie runiczne. Ale po kolei.


W scenie otwierającej (utrzymanej w klimatycznej czerni i bieli, coby widz lepiej poczuł ducha lat czterdziestych) poznajemy nazistowskiego naukowca i eksperta od okultyzmu, Richarda Wirtha (Michael Fassbender). Wirth z polecenia Hitlera przybył na ziemie amerykańskie aby wdrożyć w życie „Projekt Kensington” – tajny plan mający oczywiście spełnić nazistowski sen o potędze. W tym celu zatrzymuje  się u niemieckiej rodziny gdzieś w zachodniej Wirginii aby studiować ulokowany na terenie ich farmy kamień runiczny.
Lata mijają i już całkiem w kolorze przenosimy się w czasy obecne, gdzie przedstawiony zostaje nam Evan Marshall (Henry Cavill) – ratownik medyczny, którego starszy brat zaginął w tajemniczych okolicznościach w okolicach Town Creek, podczas ich wspólnego wypadu na ryby. Niespodziewanie, pewnej nocy Victor powraca w dość opłakanym stanie. Bez zbędnych wyjaśnień prosi młodszego brata o broń i zapas amunicji – a także o pomoc – jednak warunkiem jest brak zadawania jakichkolwiek pytań. Oszołomiony Evan spełnia jego prośbę i wyrusza z nim w nieznane. Po podroży kajakiem bracia docierają na farmę z pierwszych scen filmu, którą wciąż zamieszkuje ta sama rodzina, nie zestarzawszy się ani o jotę…

“Blood Creek” wyreżyserowany przez Joela Schumachera, to film który miał tego pecha, że zamiast pierwotnie trafić do kin przeleżał nieco na półce, by ostatecznie wylądować zupełnie „po cichu” na dvd. Czy decyzja była słuszna? Cóż… Jeśli miał to być powrót Schumachera do formy sprzed lat (sprzed wielu, wielu lat) to nie wydaje mi się. Sama tematyka, jak i brak gwiazd w obsadzie, również nie zagwarantowałyby jakiegoś przyzwoitego zysku dla twórców. Żeby była jasność: „Blood Creek” nie jest filmem złym (miło jest obejrzeć coś oryginalnego, a nie kolejny niepotrzebny rimejk starego horroru, którymi ostatni czasy karmi nas Holywood). Posiada szybkie tempo i wartką akcję, sprawiając, iż od momentu pojednana się braci ogląda się go niemalże na bezdechu. Pomijając pierwsze sceny filmu, reżyser nie bawi się w żadne wprowadzenia czy stopniowe dawkowanie akcji. Podobnie jak zdezorientowanego Evana, stawia widza w samym środku dramatycznej i obcej sytuacji, w której nie ma czasu na zbędne zastanawianie się i rozważania za i przeciw. Najważniejsze jest przetrwanie.
Natomiast jeśli chodzi o samą fabułę to jest w niej niestety sporo niedociągnięć i jest dość przewidywalna (w sumie fabuła jakiego horroru nie jest?). I to jest największy minus „Blood Creek”, sprawiający, że do filmów dobrych zaliczyć go też nie bardzo można. Historia potraktowana jest po łebkach co powoduje, że pewne zajścia, reakcje i sytuacje przedstawione w filmie, rodzą zbyt dużo pytań. A w najgorszym wypadku, z racji naiwnego podejścia do pewnych kwestii, powodują straszną irytację. Przytoczenie chociażby kilku zmusiłoby mnie do sporego spoilerowania, a nie chce psuć zainteresowanym seansu.


Michael Fassbender, wcielający się w główny szwarccharakter, niewiele ma tu niestety do zagrania. A szkoda bo to naprawdę wartościowy aktor. Pomijając scenę początkową, jego bytność ekranowa ogranicza się do mruczenia  pod nosem czegoś w starogermańskim i ganiania za bohaterami w celu ich ubicia. Dominic Purcell (w mojej pamięci, choćby nie wiem jak się starał to i tak już na zawsze pozostanie starszym bratem Michaela Scofielda z “Prison Break”) wypada całkiem przekonywająco, jako porywczy i ogarnięty zemstą Victor. Henry Cavill natomiast to jeden z tych młodych i zdolnych – zamiast grać w filmie “prosto na dvd” powinien wreszcie zostać zauważony i obsadzony w czymś godnym jego talentu (być może “Dawn of War“ Tarsena wywinduje go nieco wyżej na liście płac).
„Blood Creek” powinien spodobać się fanom horroru, bo porządnego gore Ci w nim dostatek . Jednak miłośnicy czworonożnych zwierzaczków, dużych i małych, niech sobie lepiej  seans tego obrazu darują – z racji sporej dawki okrucieństwa w stosunku do zwierząt (choćby koni, które w jednej ze scen są przedstawione za pomocą tandetnego CGI).

Podsumowując, „Blood Creek” oceniłabym mimo wszystko pozytywnie – ponieważ oglądanie go sprawiło mi frajdę. Film broni się szybkim tempem i wartką akcją. A także nienajgorszym klimatem, potęgowanym przez przyzwoite zdjęcia. Co więcej, główny złoczyńca (prezentujacy się w czarnym, skórzanym wdzianku nie gorzej niż legendary Pinhead) stanowi jak dla mnie interesujące rozwinięcie wampirzych klisz, a sam film całkiem przyzwoicie wpisuje się w schemat nazistowskich opowieści o okultystycznej treści. Jeśli przełkniecie fabularne potknięcia i zapomnicie o kulejącym scenariuszu, skupiając się wyłącznie na akcji, to czeka was emocjonujące 90 minut.

Dodaj komentarz