Różne Azji oblicza #9

Czas na dziewiątą odsłonę azjatyckiego cyklu na Opium. Ponieważ już chyba na amen uzależniłem sie od Korei, tym razem znowu kilka słów o koreańskich filmach, tym razem na tapecie mamy przerośniętego dzika i swoistą wariację na temat Robinsona Crusoe.

Chaw
Korea Płd., 2009
Reżyseria: Jeong-won Shin

Animal attack z Korei Południowej… Nieee, to zbyt duże uproszczenie. Bo tak naprawdę „Chaw” to na równi opowieść o polowaniu na wielkiego stwora, zabawna komedia i portret małomiasteczkowej koreańskiej społeczności.

Główną osią fabuły są w istocie zmagania z krwiożerczą bestią, ale jeśli ktoś szuka mocnego i krwawego horroru, powinien… szukać dalej. Wystarczy powiedzieć, że bestią tą jest zmutowany dzik wielkości sporej półciężarówki. Wiem, wiem, nawet do takiego tematu można podejść na poważnie („Razorback”), twórcy „Chaw” wybrali jednak inną drogę, i wyszło im to raczej na dobre. A dzik ów terroryzuje spokojną koreańską wioskę, której mieszkańcy chwytają się różnych sposobów aby zneutralizować zagrożenie. Mimo to film jest… sympatyczny. Sympatyczni są bohaterowie, czasem wręcz ujmujący, przedstawieni z wszystkimi swoimi wadami i słabostkami , sympatyczny jest nawet ten główny antagonista, wielki dzik, którego tak naprawdę trudno nazwać czarnym charakterem. On tylko walczy o przetrwanie swoje i swoich małych, a że człowiek mu to unieszkodliwia… tym gorzej świadczy to o człowieku.

Z kolei ludzkich bohaterów mamy tu naprawdę sporo, część z nich w ogóle nie ma związku z główna osią fabuły, a wprowadzona jest tylko po to aby wzbogacić obraz tej prowincjonalnej społeczności. Ot, wystarczy wspomnieć dziwną, lekko wiedźmowatą kobietę o silnie rozwiniętym instynkcie macierzyńskim. Drogi jej i dzika nie krzyżują się ani razu, a mimo to postać jej wpleciono bardzo zgrabnie. Całość wydaje się być jeszcze bardziej bogata i nasycona – to nie teatr marionetek  jak to często gęsto bywa, kiedy wprowadza się do filmu zbyt dużo wątków i postaci.

Film warto zobaczyć nie tylko dlatego, że to znakomita rozrywka, ale również dla, wydawałoby się, oczywistego przesłania, jak się jednak okazuje oczywistego nie dla wszystkich, mnie jednak osobiście bardzo bliskiego.

httpvh://www.youtube.com/watch?v=90UgRxhO3gw

Castaway on the Moon
Korea Płd., 2009
Reżyseria: Hae-jun Lee

A to taki sobie sympatyczny film koreański będący z pozoru dość karkołomną miksturą kilku średnio do siebie pasujących elementów. Jest to mianowicie wariacja na temat hitu sprzed kilkunastu lat „Cast Away”  z Tomem Hanksem, ballardowskiej „Wyspy” i dość nietypowej… komedii.

Nietypowej gdyż opowiadającej o Seong-geunie, podrzędnym seulskim urzędniku o skłonnościach samobójczych oraz o dziewczynie będącej podręcznikowym przykładem hikikomori (dla niewtajemniczonych: to osobnik nie wyściubiający nosa z domu, zamknięty we własnym pokoju, nie kontaktujący się nawet z  rodziną. Jedynym oknem na świat dla takiej osoby może być ewentualnie komputer podpięty do sieci). Wspomniany mężczyzna podczas próby samobójczej niechcący ląduje na małej wysepce na rzece Han przepływającej przez Seul, wysepce na której rośnie raptem kilka drzew, krzewów a największym i najważniejszym elementem jest filar mostu łączącego oba brzegi rzeki. Po początkowym szoku i nieudanych próbach wydostania się z wyspy bohater odkrywa, że w sumie nie jest mu tam wcale najgorzej. No i któregoś razu z okna swojego pokoju, przyuważa Seong-geuna pewna wyizolowana ze społeczeństwa dziewczyna, a między bohaterami rodzi się specyficzna więź.

Film nie jest jednak aż tak dziwaczny jak mógłby sugerować powyższy opis. Jednak nie spłycę go również określając mianem „komedii romantycznej”… Według mnie „Castaway on the Moon” to w pewnym sensie pochwała, żeby nie powiedzieć apoteoza outsiderstwa. Mężczyzna w pewnym sensie przegrywa życie, dziewczyna sama wybiera sobie taki los, tzn. totalne wyjście poza nawias społeczeństwa. A mimo to, w dziwacznych, możliwych chyba tylko w kinie azjatyckim okolicznościach spotykają się… Ciągnie swój do swego, można by rzec.

Byłbym zapomniał…  tytuł oczywiście zobowiązuje. Film w dużym stopniu pogrywa sobie z zemeckisowo-hanksowymi zabawami w Robinsona Crusoe, momentami lekko się z nich naśmiewając. Całość jest przez to naprawdę zabawna, co w dużej mierze jest zasługą jak zwykle znakomitego  Jae-yeong Jeonga. Żeby jednak nie było, miejsce na trochę wzruszeń czy zadumy też się znajdzie, zatem… „Castaway on the Moon” polecić mogę chyba każdemu.

httpvh://www.youtube.com/watch?v=QrGvhwwWP8Q&feature=fvst

Dodaj komentarz