Różne Azji Oblicza #13

Po dłuższej przerwie, spowodowanej strachem przed trzynastą odsłoną serii, oto kolejne Azji oblicza. Tym razem po raz kolejny Sion Sono i jego „Guilty of Romance” oraz Taj o nadspodziewanie mało skomplikowanym nazwisku, Kongkiat Khomsiri i jego „Slice”.

Guilty Of Romance
Japonia, 2011
Reżyseria: Sion Sono

Siona Sono tańca z Erosem i Tanatosem ciąg dalszy. „Guilty of Romance” formalnie i treściowo nie odbiega szczególnie od większości poprzednich dokonań zboczonego Japończyka. I z jednej strony jest to oczywiście zaleta, gdyż o mało którym reżyserze (nie tylko japońskim) można dziś powiedzieć, że tak dogłębnie analizuje i eksploatuje swoje obsesje. Z drugiej jednak… Tak jak wspominałem już kiedyś przy okazji „Cold Fish”, miło by było zobaczyć coś nowego, innego. Ludzka dusza ma wiele ciemnych zakamarków, te związane z seksem są oczywiście najatrakcyjniejsze, poza tym jak wiadomo na upartego wszystko można sprowadzić do tej kwestii, no ale… ok, koniec narzekań.

Koniec narzekań, bo film to oczywiście dobry. Zaczyna się odnalezieniem przez policję potwornie zmasakrowanych kobiecych zwłok w Shibuyi, tokijskiej dzielnicy uciech. Następnie Sono przedstawia swoją wersję wydarzeń, które do zbrodni owej doprowadziły. Opowiada o Izumi Kikuchi, kobiecie tłamszonej  (choć ktoś mógłby powiedzieć: przykładnej żonie) przez męża, słynnego pisarza, którego perfekcjonizm może wręcz być postrzegany jako choroba. Izumi poznaje przypadkiem kobietę pracującą w agencji modelek i to jest pierwszy stopień do piekła wybrukowanego perwersją, upodleniem i zbrodnią. Sion Sono w swobodny sposób adaptuje tu Kafkowski „Zamek” (czasem dosłownie do tego dzieła nawiązując), i podobnie jak tam, także u Japończyka bohaterka goni za nieosiągalnym, poszukując spełnienia fizycznego i duchowego, co w jej przypadku splecione jest nierozerwalnie.

Formę Sion Sono obiera jak zwykle atrakcyjną. Nie mówię tu li tylko o kobiecych wdziękach (choć to też: wpiszcie w graficzną wyszukiwarkę google: Megumi Kurazaka) i jak zwykle sporej ilości seksu, lecz po prostu o opowiedzianej historii. Japończyk ma wybitny talent do opowiadania właśnie i nawet pomimo faktu, iż często mówi o rzeczach, o których wielu nie chciałoby słuchać, on zwyczajnie przykuwa uwagę. Ma to coś, czego czasem brakuje von Trierowi (przy całej mojej sympatii dla Duńczyka). Tym razem jakby nieco mniej tu wymyślnej przemocy, ale co Sono pokazał, to jego. Wizualnie jak zwykle klasa, muzycznie wręcz mistrzowsko.

Przy okazji „Cold Fish” napomknąłem, że chciałbym coś inaczej. W zasadzie nie dostałem. Ale film obejrzałem z przyjemnością. Teraz już sam nie wiem: czy znowu chcę od Japończyka coś w ten deseń, czy żeby znowu nawijał o tym samym. Bądź tu człowieku mądry.

httpvh://www.youtube.com/watch?v=_zJKyadomrE

Slice
Tajlandia, 2010
Reżyseria: Kongkiat Khomsiri

A tego było mi po prostu trzeba. Przegięte kino campowe w najlepszym azjatyckim wydaniu. Kilka lat temu łatwiej przyswajałem tego typu kino. Teraz częściej mnie ono nuży, drażni i denerwuje, zwłaszcza kiedy zdaje sobie sprawę, że taka a nie inna postać filmu nie wynika z kręcenia z pasji i miłości do filmowej przesady, a ze zwykłego wyrachowania i chęci wstrzelenia się w trend. I jeśli mam być szczery, to nie wiem tak do końca jakie przesłanki kierowały twórcami „Slice”. Ale udało im się. Kupili mnie.

Tajlandią wstrząsa seria tak brutalnych, jak wymyślnych morderstw popełnianych przez tajemniczą postać w krwistoczerwonej szacie. Policja decyduje się zwrócić o pomoc do siedzącego w więzieniu Tai’a podejrzewając, że za zbrodniami stoi jego kolega z dzieciństwa Nat. Wraz z Tai’em wracamy w rodzinne strony, pojawiają się retrospekcje jawiące Nata jako słabego chłopca, dręczonego przez lokalnych łobuzów i znajdującego jedynego kumpla w naszym bohaterze. A z czasem… Nie, choćbym chciał, nie mogę więcej powiedzieć. Pewnych rozwiązań można się w trakcie filmu domyślić, ale ostatni zwrot akcji jest tak absurdalny, że aż autentycznie zaskakujący. A wszystko to rozegrane w feerii kolorów, w otoczeniu malowniczo ukazanej przemocy, patosu i uczuć okazywanych aż do przesady. Tak pozytywnych, jak negatywnych.

Choć to film tajski, jest w tej jego intensywności wizualno – fabularnej coś rodem z Hongkongu. Nie każdemu ten film przypadnie do gustu. Być może nawet większość będzie lekko zniesmaczona. Ale czasem warto się zniesmaczyć, co nie?

httpvh://www.youtube.com/watch?v=sQjPGTsqIuw

Dodaj komentarz