In Fabric – recenzja

„Nić Widmo” z naciskiem na „widmo”
 
Ze współczesnych reżyserów obok Lynne Ramsay i Bena Wheatley, Peter Strickland dopełnia trójcę artystów z Wysp ekscytujących mnie najbardziej. I choć nie zawsze ich filmy dotykają mnie na wszystkich płaszczyznach, to zawsze gwarantują celuloidową podróż do czegoś unikalnego i niezapomnianego.
 
Nie inaczej jest w przypadku „In Fabric”. Strickland po raz kolejny nostalgiczne spogląda w przeszłość (osobistą i kina) i wije opowieść dziwaczną i zabawną zarazem.
Mamy tutaj małe miasteczko a w nim dom towarowy będący miejscem dość osobliwym, swoistym mikrokosmosem z własnymi regułami i językiem. Berlin miał sabat czarownic za ścianami szkoły baletowej, angielska prowincja być może ukrywa to samo za wieszakami markowych ubrań. Skojarzenie z Argento i samym włoskim giallo wypływa z atmosfery i samej estetyki filmu. Wizualna pieczołowitość reżysera, wręcz obsesyjna dbałość o detale w kolorach, fakturach, ujęciach to od zawsze był element jego twórczości, który hipnotyzował najbardziej. Oprócz włoszczyzny, inspiracji dostarczył filmowi też duet Powell l i Pressburger – bo tak jak ich filmy „In Fabric” to orgia nasyconych barw i wyrafinowanych ujęć. Sam klimat cudnie potęguje jeszcze oniryczna muzyka Cavern of Anti-Matter (nowego projektu muzyków Stereolab).
 
Co do historii to jest to gotycka opowieść o duchach przebrana w (nomen omen) szaty nawiedzonej czerwonej sukienki. Każdego z jej właścicieli czeka dość okrutny los. Jednak reżyser nie byłby sobą gdyby nie doprawił tego czarnym humorem, makabrą i erotyką. Ostatnie zapada w pamięć najbardziej w trakcie sceny z manekinem. Perwersyjna zmysłowość tego momentu uwiodła mnie całkowicie. I bardzo chciałabym by Strickland wreszcie nakręcił erotyk pełną gębą bo potrafi jak mało kto oddać pożądanie na ekranie bez popadania w konwencjonalną pornografię. „In Fabric” to także film pełen absurdu. Najlepiej oddany przez pryzmat postaci bankierów, w rolach których występują znany z „The Might Boosh” Julian Barratt i Steve Oram widziany wcześniej w „Sightseers” Bena Wheatley (reżyser jest producentem „In Fabric). Najwięcej jest jednak tutaj surrealizmu i niejednoznaczności, co narzuca pewne skojarzenia z Davidem Lynchem (ale tym razem mamy małe miasteczko i osobliwość w wersji mocno brytyjskiej).

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to do tempa. Obraz momentami nieco się dłuży a zamiłowanie reżysera to rozciągania niektórych ujęć jeszcze mocniej to potęguje.
„In Fabric” to dzieło mocno specyficzne i choć niejako doceniam to co Strickland próbował przemycić w tej surrealistycznej makabresce, to nie do końca to kupuje. Dla mnie jego arcydziełem nadal będzie „The Duke of Burgundy”, najnowszy film stawiam jednak oczko wyżej niż „Berberian Sound Studio”.

 

Dodaj komentarz