Nie raz i nie dwa psioczyliśmy już na to, co dzieje się we współczesnym kinie science-fiction, zwłaszcza tym, na które wydaje się kwoty zawierające wiele zer na końcu. „Earthling” to tyleż intrygująca, co niskobudżetowa produkcja science fiction, o której wspominaliśmy już tutaj. Produkcja, która przynajmniej w zamyśle ma pokazać, że wbrew pozorom to koncepcja, pomysł, idea w przypadku kina fantastycznego mają po stokroć większe znaczenie niźli setki milionów „zielonych” wydawanych na efekty specjalne. O tym i o innych ciekawych rzeczach rozmawialiśmy z reżyserem „Earthling”, Clayem Lifordem.
Po lekturze krótkiego streszczenia „Earthling” stwierdzam, że choć na pewno warto czekać, nie do końca wiem czego się spodziewać. Zakładam, że film raczej nie będzie napakowany akcją, przemocą i seksem… Czuję, że będzie to produkcja skromniejsza, bardziej nastawiona na dialog. Coś w stylu „The Man from Earth” na przykład. Prosiłbym Cię o potwierdzenie lub rozwianie moich wątpliwości.
Wiem, że w tej chwili strzelam sobie w stopę, ale tak, to zdecydowanie nie będzie film akcji. Często określam „Earthling” jako sci-fi minus „3 eRki” – Rockets, Robots & Rayguns. Jednakże „Earthling” będzie zawierać pewną dawkę przemocy (wszystko podporządkowane fabule… mam nadzieję) oraz seksu (choć niektóre sceny spowodują, że niejeden osobnik wymownie uniesie brew). Koniec końców jednak to film o ideach. Co to znaczy „być człowiekiem”? Czy to czysta biologia, czy coś bardziej fundamentalnego? Może brzmieć to w tej chwili nieco pretensjonalnie, ale skoro pytasz, to wykładam kawę na ławę.
Czy „Earthling” będzie filmem z gatunku „ucieczki od rzeczywistości”, czy raczej użyjesz sztafażu science-fiction aby powiedzieć coś bardziej uniwersalnego, jakiejś prawdy o życiu czy czegoś w ten deseń?
Po części odpowiedziałem na to przy poprzednim pytaniu, ale owszem – to zdecydowanie nie będzie film eskapistyczny. Tak naprawdę starałem się zrobić film o ludziach. To, czy biologicznie są ludźmi, nie ma znaczenia. Chcę opowiedzieć o tym, co przechodzą. Całość obracać się będzie wokół kobiety zmagającej się z brzemieniem wiedzy, jaką posiada. Jej postać jest tak istotna, że zastanawiałem się nawet, czy nie nazwać filmu jej imieniem, „Judith”.
Wydaje mi się, że robienie obrazu sci-fi opierającego się wyłącznie na technologii, to pójście na łatwiznę. Budżet również nie ma dla mnie znaczenia. Nawet gdybym mógł sobie pozwolić na efektowne eksplozje czy kupę statków kosmicznych, i tak skupiłbym się na postaciach. Reszta tak naprawdę nie jest tak istotna.
Czy mógłbyś przedstawić siebie jako filmowca? Wiem, że nakręciłeś kilka krótkometrażówek o bardzo zróżnicowanej tematyce – od adaptacji Alberta Camusa do… cóż, do palenia trawy na przykład. Powiedz o nich słów kilka.
„Earthling” to drugi długi metraż, którego reżyserią mógę się pochwalić. Najczęściej jednak pracuję jako operator. Pracowałem przy filmach różnych gatunków, także przy kilku produkcjach tzw. „artystycznych”, z których zresztą jestem bardzo dumny. Myślę, że w „Earthling” będę próbował skondensować swoje uczucia. Do tej pory jako reżyser robiłem głównie komedie, chociaż i w horrorze próbowałem swych sił.
Tak się złożyło, że mój ostatni krótki film, „My Mom Smokes Weed” jest jakby wprawką przed tym, co chcę stworzyć przy okazji „Earthling”. „My Mom Smokes Weed” to w głównej mierze komedia, ale bardzo mocno zakorzeniona w tzw. „prawdziwym życiu”. Sytuacje tam przedstawione przytrafiły się naprawdę mnie i mojej matce. A pomiędzy żarty w film wkrada się odrobina smutku. I te wszystkie maleńkie skrawki rzeczywistości sprawiły, że poczułem potrzebę stworzenia czegoś poważniejszego.
Zrobiłem również coś, co można by nazwać adaptacją „Obcego” Camusa, tyle że starałem się dostosować ją do wymogów współczesnej widowni… No dobra, dodaliśmy tam kilka żartów o masturbacji.
Co w ogóle sądzisz o współczesnym kinie science-fiction? Zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że w mainstreamie ten gatunek umarł dawno temu, a chcąc znaleźć coś interesującego trzeba szukać wśród niezależnych produkcji, w Europie albo w Azji?
Jak dla mnie współczesne sci-fi przegrało swoją szansę. Teraz, kiedy technologia pozwala zwizualizować cokolwiek człowiek sobie wymarzy, efekty biorą górę nad samymi ideami. Nie trzeba sięgać daleko, wystarczy spojrzeć na nowego Star Treka, aby zrozumieć co mam na myśli. To znaczy sam film wygląda kapitalnie, ale to nie jest Star Trek, lecz nasycona akcją space-opera z postaciami i lokalizacjami, które mogą się wydawać cokolwiek znajome.
Ciągnie mnie do produkcji sci-fi, które same by się tak nie określiły. „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” to science-fiction, choć jestem pewien, że producent i dystrybutor mocno by się przerazili, słysząc, że ktoś przykleja ich filmowi taką etykietkę. Ale to zdecydowanie „dickowska” historia. Osadzona w rzeczywistości, ale jednocześnie wykorzystująca fantastyczne chwyty, które pchają ją w rejony bez tych chwytów niedostępne. I to jest właściwie użyte sci-fi. Jako narzędzie. Podobnie jak różne formy sztuki, od kubizmu do surrealizmu. To wszystko środki do osiągnięcia konkretnego celu. Każda historia winna traktować o ludziach. To ma dla mnie znaczenie, dla innych chyba również. Sci-fi czy horror to po prostu gatunki, które przyzwalają na użycie pewnych chwytów, dzięki którym reżyser może w pełni zrealizować swoją wizję. Do pewnego stopnia chodzi tu o pokazanie, jak człowiek może sobie radzić w stricte hipotetycznej sytuacji.
Opowiedz o swoich filmowych fascynacjach i ulubionych twórcach? Kto wywarł największy wpływ na Tobie jako na filmowcu?
Odpowiedź na to pytanie zajęłoby mi wyjątkowo dużo czasu, a przebrnięcie przez nią mogłoby się okazać wyjątkowo nudnym doświadczeniem dla czytelnika. Mogę jednak opowiedzieć Ci o moich inspiracjach przy tworzeniu „Earthling”. Taką najbardziej oczywistą jest Nicholas Roeg, a konkretnie jego „The Man Who Fell to Earth”. To niesamowity eksperymentator, co najlepiej widać w montażu jego dzieł. Cięcie niedokończonych myśli, zmuszanie widza, aby sam sobie składał wszystko w jedną całość. Podziwiam ten styl montażu. W „The Man who Fell to Earth” jest kilka momentów gdzie montażu użyto w scenach, w których zwykle takiej obróbki się nie stosuje. Np. rozmowy dosłownie cięte w środku słowa. Albo poucinane początki i końce scen. Uwielbiam to. No i oczywiście sam temat, czyli uczynienie postaci kosmity CZŁOWIEKIEM. Z jakiegoś powodu amerykańscy filmowcy mają problem z przedstawianiem ludzkich słabości. A przecież zawodzenie czyichś nadziei to w naszym świecie rzecz naturalna. Ludzie popełniają błędy. Nie zawsze są życzliwi. Nie żyjemy w świecie ze scenariusza szkoły Boba McKee. Jestem zdania, że nasz bohater powinien być dla nas istotny tylko po to, aby wraz z nim przejść przez całą historię pokazaną na ekranie. Nasz bohater nie musi być „herosem”. Bo my na pewno nimi nie jesteśmy. Osobiście odrzucam taką koncepcję, że chodzimy do kina, aby obejrzeć wyidealizowaną wersję nas samych albo bohaterów takich jakimi sami chcielibyśmy być. To jest różnica między eskapizmem a konfrontacją. Stawiam na konfrontację.
Inną, nieco mniej oczywistą inspiracją jest dzieło Johna Cassavetesa, „The Killing of a Chinese Bookie”. Jest to zdecydowanie kino gatunkowe – film gangsterski dokładnie rzecz ujmując – jednakże nakręcony i poprowadzony w sposób zupełnie odmienny niż po tym gatunku można by się spodziewać. W filmie najważniejszy jest bohater. Samą fabułę ledwie naszkicowano. A Chiński Bukmacher sam w sobie jest typowym „macguffinem” [termin oznaczający element nie mający znaczenia dla głównej osi fabuły, lecz pchający ją do przodu bądź motywujący bohatera do działania – przyp. Stark]. „The Killing of a Chinese Bookie” traktuje o załamaniu bohatera i sposobie w jaki z nim sobie radzi. O rzeczywistości jego świata. A najważniejszy jest sposób w jaki to sfilmowano, verite najwyższej jakości. Widać, że to dzieło Cassavetesa. Przed rozpoczęciem zdjęć do „Earthling” pokazałem film mojej ekipie i głównym aktorom. Czuję wyraźne pokrewieństwo między obrazem Cassavetesa a moim projektem. Mam nadzieję, że mój „Earthling” okaże się choćby w ułamku tak udany jak „The Killing of a Chinese Bookie”.
Możesz przybliżyć działalność Welltaitored Films?
Well Tailored Films to po prostu szyld, pod jakim działam jako niezależny filmowiec. Tak firmowałem wszystkie swoje produkcje, które powstały od czasu college’u. To również nazwa mojego bloga, w którym staram się informować, co słychać w moim osobistym filmowym światku. Możecie go poczytać pod adresem: www.welltailoredfilms.blogspot.com.
Ok, my czekamy na „Earthling”, ale na co w 2009 roku czeka Clay Liford?
Mam to szczęście, że widziałem już kilka dobrych filmów w tym roku. Większość na różnego rodzaju festiwalach. Jednym z tych, na który jeszcze nie zdążyłem się natknąć na żadnym festiwalu jest „Moon„. W przyszłym tygodniu w końcu go zobaczę. Scenografia wywołała u mnie ślinotok, jak tylko zobaczyłem pierwszy trailer.
Niedawno widziałem też „Anvil” The Story of Anvil”, kapitalny dokument o kanadyjskim zespole metalowym, który we wczesnych latach osiemdziesiątych miał swoje kilkanaście minut sławy, a teraz trzydzieści parę lat później wciąż stara się z powrotem wbić na szczyt. To taki „This is Spinal Tap”, tyle że traktujący o prawdziwym zespole. Ta produkcja odświeżyła mi umysł i w pewnym sensie zepchnęła w cień inne widziane w tym roku filmy.
Nie mogę się doczekać aż obejrzę, „The Road„. Uwielbiam poprzednie dzieło tego reżysera, „The Proposition”, a i książka bardzo mi się podobała. Trzymam kciuki, film powinien okazać się kapitalny.
Dziękuję za rozmowę.