Dziś o dwóch filmach, które zapowiadaliśmy już swego czasu na Opium. Dwóch filmach, które – przynajmniej mnie – z nawiązką wynagrodziły oczekiwanie. Oto niesamowite „I Come with the Rain” i „Nymph”.
I Come With The Rain
Francja/Hong Kong/Irlandia, 2008
Reżyseria: Tran Anh Hung
Nie jest to w stu procentach azjatycki film. Mamy tu do czynienia z koprodukcją francusko/hongkońsko/irlandzką, reżyser i odtwórczyni głównej roli żeńskiej to Wietnamczycy, a pozostali aktorzy pochodzą m.in. ze Stanów Zjednoczonych, Japonii i Korei. Widać zatem, że ten orientalny pierwiastek dosyć mocno tu dominuje, dlatego nie waham się napisać kilka słów o dziele Tran Anh Hunga właśnie w dziale azjatyckim .
Nie dziwię się, że „I Come with the Rain” zbiera raczej chłodne i oschłe recenzje. Fabuła, mimo, że banalnie prosta – amerykański detektyw „z przeszłością” poszukuje syna pewnego milionera, chłopaka, który zaginął swego czasu na Filipinach – i tak może się wydawać grubymi nićmi szyta. Także dialogi nie powalają wyrafinowaniem, a poza tym brzmią od czasu do czasu dość sztucznie. I na pewno nie pomaga tu fatalny angielski akcent znakomitego przecież aktora jakim jest Shawn Yue. Co poniektórych razić, bądź irytować może dosyć nachalna symbolika oraz nawiązania do Nowego Testamentu, a całość wcale nierzadko ociera się o kicz i pretensjonalność. Tak, ten film daje sporo powodów, żeby go nie lubić.
Ja jednak w filmie reżysera „Zapachu Zielonej Papai” po prostu się zakochałem. Albo powiem inaczej, „I Come with the Rain” doskonale się wstrzelił w moją „filmową wrażliwość”. Nie będę ukrywał, że w głównej mierze chodzi tu o klimat, bo sam jestem tym typem widza, który odbiera filmy na pierwszym miejscu duszą i zmysłami, a dopiero w drugiej kolejności mózgiem. A klimat mamy tutaj niezwykły. Jest tu coś z Kar-wai’a czy Ratanaruanga, melancholijny oniryzm doprawiony jakąś nutą tajemnicy. Wrażenie to potęgują niesamowite zdjęcia, mogące przywodzić na myśl chłodny perfekcjonizm Christophera Doyle’a. Jeszcze nigdy i nigdzie wielka metropolia nocą (akcja filmu szybko przenosi się do Hongkongu) nie była fotografowana tak sugestywnie – strzelające w niebo wieżowce, obserwowane z któregoś tam piętra maleńkie światełka migoczące gdzieś w dole, i wrażenie totalnego wyobcowania, pomimo tłumu ludzi dookoła. Swoje robi tu również udźwiękowienie (np. w mieszkaniu miejscowego gangstera, Su Dongpo, zewsząd dochodzą odgłosy dżungli, ptaków, owadów… niesamowite wrażenie). A za muzykę w głównej mierze są odpowiedzialne takie zespoły jak Radiohead, Godspeed You Black Emperor! czy Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra, więc więcej już chyba dodawać nie muszę.
Za to wspomnę o aktorach, bo jest o czym. O Joshu Hartnett’cie już dawno przestałem myśleć jak o podrzędnym podrabiaczu di Caprio. W świetnej roli rozchwianego emocjonalnie detektywa, Hartnett tylko potwierdza swój potencjał. Mistrz drugiego planu, Elias Koteas… owszem, nie gada może najmądrzejszych rzeczy na świecie, ale kiedy świdruje widza swoim wzrokiem, siedząc pośród rzeźb, które wspólnie mogliby stworzyć Giger i von Hagens, nietrudno poczuć się nieswojo. Byung Hun-lee gra właściwie jedną miną, ale jakkolwiek śmiesznie to nie zabrzmi, potrafi tą miną wyrazić zarówno miłość, jak i furię czy rozpacz. Fantastyczny występ świetnego aktora. Cała reszta aktorów, Kimura, wspomniany już Yue czy Tran Nu Yen Khe (prywatnie żona reżysera), dzielnie wtórują wyżej wymienionej trójce.
W takich chwilach jak ta, cieszę się, że nie jestem zawodowym krytykiem filmowym, nie muszę spoglądać na dzieło filmowe chłodno i z dystansem, bo w tym przypadku byłbym po prostu nieszczery. Zdając sobie sprawę ze wszystkich wad i niedociągnięć, wciąż jeszcze jestem wgnieciony w ziemię. Aha, poniższy zwiastun zupełnie nie oddaje klimatu filmu – akcji w „I Come with the Rain”… jest właśnie mniej więcej tyle, co w tym trailerze.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=f-mAT2Al8sw
Nymph
Tajlandia, 2009
Reżyseria: Pen-Ek Ratanaruang
Coś filmy o małżeństwach, które, aby zażegnać kryzys, odnaleźć spokój ducha, wyciszyć się wewnętrznie (niepotrzebne skreślić), wyjeżdżają na łono natury, stają się coraz popularniejsze tu i ówdzie. „Nymph” nie jest jednakże tak kontrowersyjna i wywrotowa jak von Trierowski „Antychryst”. Nie musi taka być, „Nimfa” nie potrzebuje dodatkowej otoczki, i bez tego to świetny film.
Zaczyna się kilkuminutową sekwencją, w której kamera, w jednym ujęciu, wędruje przez dżunglę, przeciska się między liśćmi, łapie przebijające się nieśmiało przez korony drzew promienie słoneczne, obserwuje z oddali jakichś mężczyzn znęcających się nad kobietą. W ten oto prosty sposób reżyser płynnie wprowadza widza w klimat całej historii. Historii opowiedzianej w sposób bardzo oszczędny, żeby nie rzec – minimalistyczny (choć do azjatyckich mistrzów minimalizmu droga jednak daleka), ale na pewno ujmujący i subtelny. Lubię Pen-eka, jego „Last Life in the Universe” i „Invisible Waves”, prawdopodobnie zmieściłyby się w 50 moich ulubionych filmów. Lubię te produkcje za taką specyficzną mieszankę ciepła i dystansu, za leniwe tempo, choć o nudzie mowy być nie może… W „Nimfie” ciepła brakuje, za to dystans jaki buduje wokół siebie główna bohaterka, May (w tej roli Wanida Termthanaporn, piękna…), jest niemal namacalnie wyczuwalny. May roztacza wokół siebie taką aurę chyba nie do końca świadomie, od czasu do czasu daje sygnały, że nie jest maszyną, ale mimo wszystko…
Decyduje się wtedy, wraz z mężem, na wyjazd do lasu… Wtedy to do głosu dochodzi kolejny bohater filmu, czyli Natura. Natura, która po raz kolejny pokazuje, że w konfrontacji z nią pojedynczy człowiek jest o… taki malutki. Nop ginie w dżungli, a gdy wraca, zachowuje się trochę dziwnie. Za to ogień między nim, a May rozpala się na nowo. Jakby dżungla zdecydowała się wziąć sprawy w swoje ręce (czy raczej… gałęzie), a każdy kto do niej wejdzie, staje się od niej zależny w każdy możliwy sposób.
Niektórzy określają „Nymph” jako horror. Nic z tych rzeczy, z filmem grozy – pomimo paru scen mogących przywodzić na myśl np. „Blair Witch Project” – dzieło Ratanaruanga nie ma nic wspólnego. To po prostu dramat, zwykły ludzki dramat o samotności, niezrozumieniu, potrzebie miłości. Całość może jest delikatnie nasączona elementami nadnaturalnymi, ale przynajmniej mnie nie wydaje się to kwestią pierwszoplanową. Na tym poziomie (a także na poziomie ogólnego nastroju tajskiej produkcji), ma „Nimfa” parę elementów stycznych z „Karisuma” Kiyoshi Kurosawy. Aha, muzyka Koichi Shimizu niszczy. Motyw z początku, kiedy May spotyka się z kochankiem jest cudowny.
A ów nastrój, to najmocniejsza w moich oczach zaleta „Nimfy”. Gdy na pierwszym planie jest dżungla, gorąco i duchota niemal wylewa się z ekranu. Gdy człowiek – robi się bardziej ospale, leniwie… melancholijnie i trochę smutno. Smutno nie w sensie, że „Nimfa” wyciska łzy. Po seansie miałem ochotę sięgnąć nie po chusteczkę, a po papierosa – wyjść późnym wieczorem na balkon, wsłuchać się w odgłosy drzew (mam to szczęście mieszkać praktycznie tuż przy lesie) i pomyśleć, nawet nie o samym filmie, a o sobie, o swoim życiu. I o tym czego brak.
Tak się złożyło, że „I Come with the Rain” i „Nymph” oglądałem zaraz po sobie. Po tym łączonym seansie odechciało mi się kolejnych filmów na jakiś czas. Doszedłem do wniosku, że cokolwiek obejrzę, nastrój w jaki wprowadziły mnie obydwie produkcje pryśnie i będę musiał wrócić do codziennego filmowego banału. No cóż, życie… Nie wszystkim te filmy przypadną do gustu – podejrzewam, że większość ludzi w najlepszym przypadku machnie ręką. Może to i dobrze… Mam w każdym razie nadzieję, że wybaczycie mi ten dosyć osobisty ton ósmej odsłony azjatyckiego cyklu. W tym przypadku nie dało się inaczej.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=1tj74-oI6sg