„Odwróceni zakochani” to nie do końca udany, ale mimo wszystko piękny i odważny eksperyment.
reżyseria: Juan Diego Solanas
scenariusz: Juan Diego Solanas, Santiago Amigorena, Harris Demel
zdjęcia: Pierre Gill
muzyka: Benoit Charest
obsada: Kirsten Dunst, Jim Sturgess, Larry Day, Elliott Larson
produkcja: Kanada, Francja / 2012
Monolith, wprowadzając nowy film Solanasa na polskie ekrany, opatrzył go krzywdzącym tytułem. Co prawda historia miłosna stanowi tu swoistą fabularną oś, jednak sprowadzenie „Upside down” do roli kolejnego, nieco udziwnionego, romansidła jest nieporozumieniem. Dlatego będę się posługiwał oryginalnym – nie tak jednoznacznym – tytułem.
„Upside down” nie poddaje się prostym, gatunkowym podziałom. Z pozoru całość wypadałoby określić mianem science-fiction, jednak już wprowadzenie do niezwykłego świata, wykreowanego przez Solanasa, wymaga ogromnego zawieszenia niewiary. Przykładanie naukowego prawdopodobieństwa do prawideł przedstawionej na ekranie rzeczywistości jest skazane na niepowodzenie. „Upside down” to raczej fantasy, przez które przebija chwilami baśniowy, a nawet mitologiczny charakter. Pod tym względem mylącym jest osadzenie całości w scenerii uwspółcześnionej i charakterystycznej raczej dla fantastyki naukowej, ale to raczej element przełamywania schematu.
Świat „Upside down” to dwie planety, oddalone od siebie zaledwie kilkaset metrów. Planety o tyle niezwykłe, że każda z nich posiada niezależną grawitację. To również świat podziału klasowego, przeniesionego żywcem z „Metropolis” – mamy bogatą 'górę’ i biedny, wyzyskiwany 'dół’. Nad utrzymaniem tego status quo czuwa byt rodem z dystopijnych koszmarów, rządowa megakorporacja Transworld. Na tym tle zostaje przedstawiona historia miłości dwójki bohaterów: Adama i Eden. I właśnie ta historia jest najsłabszym ogniwem całego filmu.
Wątek mezaliansu, sprowadzonego tu do postaci na poły metaforycznej (bohaterów dzielą nie tylko różnice klasowe, ale również prawa fizyki) jest co prawda esencjonalny dla fabuły, ale brakuje w nim iskry. Trudno powiedzieć czy to wina wyjątkowo słabej gry Kirsten Dunst, bardzo skrótowej momentami narracji, czy kilku scen, które swoją formą i wydźwiękiem ocierają się o czystej wody kicz. Dość powiedzieć, że dużo ciekawszą linię fabularną stanowi historia Adama jako wynalazcy. Z jednej strony to zasługa Jima Sturgessa, który stworzył wyjątkowo sympatyczną postać. Z drugiej mamy przy tej okazji wgląd w zakamarki świata 'dołu’, a ten jest wykreowany znakomicie.
Podczas gdy bogata 'góra’ to tętniąca życiem metropolia, to 'dół’ składa się ze zniszczonych – przywołujących na myśl opuszczone robotnicze osiedla i fabryki – zabudowań. Nie brak tu brudu, tłustego od ropy naftowej deszczu i korporacyjnej milicji, poruszającej się starymi samochodami. I w tym momencie dochodzimy do największej zalety „Upside down”, którą jest kreacja świata.
Film Solanasa to najbardziej spektakularna wizualnie rzecz, jaką można zobaczyć w tym roku na ekranach kin. Ogromne przestrzenie, kontrastujące ze sobą miasta, malarskiej urody pejzaże, retro i industrializm sąsiadujące z zimnym minimalizmem – to wszystko jest tu obecne. Szkoda jedynie, że nie idzie za tym satysfakcjonująca historia. Scenarzyści chcieli chwycić zbyt wiele srok za ogon i w efekcie otrzymaliśmy fabułę rozmywająca się gdzieś między prostą love story a archetypową opowiastką o wynalazcy-idealiście. Skupienie się na tym drugim wątku i rozbudowanie go mogłoby zdecydowanie przysłużyć się filmowi.
„Upside down” to nie do końca udany, ale mimo wszystko piękny i odważny eksperyment. Brak tu co prawda angażującej i przełamującej schematy historii, ale w pewnym stopniu wynagradza to przedstawiony świat. Tak odmienny od sztampy, do której przyzwyczaiło nas Hollywood.