Czas na drugą odsłonę opiumowego azjatyckiego cyklu. Zgodnie z zapowiedzią, tym razem chciałbym przedstawić budzący we mnie mocno ambiwalentne odczucia, japoński „Moon Child” oraz południowokoreański, magiczny „Welcome to Dongmakgol”, film obok którego trudno przejść obojętnie. Zapraszam.
Moon Child – Japonia, 2003
Reżyseria: Takahisa Zeze
Dziwaczne dosyć to filmidło. Nie mogę „Moon Child” nazwać dziełem znakomitym, czy choćby nawet bardzo dobrym. Nie mogę go też jednak uczciwie uznać za porażkę, choć wiele elementów mogłoby na to wskazywać.
„Moon Child” to rozgrywająca się w niedalekiej przyszłości historia przyjaźni (?) Shou, sieroty wychowującego się w slumsach wielkiego miasta oraz Kei, wiecznie młodego Dziecięcia Księżyca, Księcia Nocy, czyli tego no… wampira.
Problemów „Moon Child” ma kilka. Po pierwsze, film Takashiego Zeze dość obficie ocieka kiczem i to takim niezbyt dla mnie akceptowalnym. Również emo/J-rockowy image bohaterów, eufemistycznie rzecz ujmując, nie jest mi specjalnie bliski. A propos J-rocka – nie dziwota, że chłopaki tak wyglądają, wszak jednym z pomysłodawców i odtwórców głównych ról w „Księżycowym Dziecku” jest niejaki Gackt – jedna z największych gwiazd gatunku. Wracając jednak do wyliczanki wad oraz potknięć filmu Zeze – strzelaniny, których choreografia jest jeszcze bardziej wymyślna niż w Matrixie i filmach Johna Woo razem wziętych, raczej śmieszą niż robią wrażenie. A i gra aktorska pozostawia czasem trochę do życzenia. Ogólnie film spłynąłby po mnie jak po kaczce, gdyby nie jeden element, który winduje całość o kilka pięter do góry.
W ogólnym zarysie „Moon Child” przypomina „Wywiad z Wampirem” – film który owszem, cenię sobie, ale zagorzałym jego fanem nigdy nie byłem. Jak wiadomo jedną z najistotniejszych cech produkcji Jordana była swego rodzaju melancholia, zaduma nad upływającym czasem. Nieśmiertelność będąca raczej przekleństwem niż błogosławieństwem… „Moon Child” także o tym mówi, tyle że jeszcze sugestywniej. W momentach wyciszenia między strzelaninami, bójkami czy innymi rozróbami do głosu dochodzi naprawdę fajny, refleksyjno-przygnębiający klimacik, który – owszem, przez wielu chwalony – w mojej jednak opinii raczej kulał w „Wywiadzie”. Wszystko umiera, wszystko przemija, tylko my wciąż jesteśmy młodzi… To Japończykom wyszło, bez dwóch zdań. Może dlatego, że poza „Wywiadem z Wampirem” wyczuwam tu również między wierszami inspirację Kar-waiem? To wszystko powoduje, że nie mogę skreślić „Moon Childa”, ani nawet uznać go za dzieło nieudane bądź niepotrzebne, choć podczas pewnych partii filmu trochę się męczyłem. Na koniec dodam, że nad „Moon Child”, podobnie jak nad produkcją Jordana, unosi się mocno homoseksualna aura, ale na szczęście nie jest to przedstawione zbyt nachalnie.
httpvh://www.youtube.com/watch?v=k61t31RsoHk
Welcome to Dongmakgol – Korea Płd., 2005
Reżyseria: Park Kwang-hyun
Od czasu do czasu południowokoreańscy filmowcy biorą na tapetę temat sąsiadów z Północy. Raz opowiadają jak to tam jest źle i strasznie („Crossing”), podczas gdy innym razem symbolicznie wyciągają celuloidową dłoń w kierunku swoich, było nie było, rodaków zajmujących północną część Półwyspu Koreańskiego (choćby wydani u nas jakiś czas temu na DVD „Żołnierze Niebios”). Do tej drugiej grupy zalicza się również „Welcome to Dongmakgol” Park Kwang-hyuna, moim zdaniem jedna z najwybitniejszych azjatyckich produkcji jakie w ogóle powstały w XXI wieku.
Akcja filmu dzieje się podczas Wojny Koreańskiej. Pewien splot okoliczności powoduje, że do maleńkiej, położonej gdzieś w górach wioski trafia grupa żołnierzy z Północy, Południa oraz amerykański pilot. Mieszkańcy osady, którzy do tej pory nie zdawali sobie sprawy czym jest wojna i przemoc, stają w obliczu zupełnie nowej dla siebie sytuacji.
Wbrew powyższemu opisowi, film Parka to w głównej mierze komedia. Czasem iskrząca całkiem subtelnym i wyrafinowanym humorem, czasem w dość bezpośredni i prosty sposób starająca się rozbawić widza. Nie ma jednak lekko – gdy brutalna rzeczywistość wyciąga swoje macki ku ukrytej w górach wiosce, ten pogodny klimat pryska niczym bańka mydlana. Ciężko mi porównywać „Welcome to Dongmakgol” do jakiegokolwiek innego filmu, ale pewne elementy mogą kojarzyć się z „Pociągiem Życia” Radu Mihaileanu, choć śmiem twierdzić, że koreańska produkcja przewyższa poziomem wspomniane dzieło. Film niesamowicie gra na emocjach, jak bawi to na całego, jak wzrusza, to mało komu nie zaszklą się oczy. Burleska miesza się z liryką, baśń z okrutnym realizmem… A poza tym całość ma mocno antywojenny wymiar i w pewien, być może nieco naiwny sposób, nawołuje do pojednania. Tak jak, pod wpływem mieszkańców wioski z żyjącą jakby w zupełnie innym świecie Yeo-il na czele, jednoczą się żołnierze zwaśnionych stron.
Jeśli chodzi o technikalia to koreańska norma została zachowana – zdjęcia są takie, że wystarczy w losowo wybranym miejscu zrobić stopklatkę aby mieć gotową tapetę na pulpit, a muzyka – nazwisko Joe Hisaishi mówi chyba wszystko. Film może pochwalić się również znakomitą obsadą. Po raz kolejny na planie spotykają się moi ulubieni obok Song Kang-ho i Lee Byung-huna koreańscy aktorzy, czyli Shin Ha-kyun i Jeong Jae-yeong, a wspomaga ich dzielnie sympatyczna Kang Hye-jeong, którą można kojarzyć choćby z „Oldboya”.
I to by było wszystko. Film naprawdę warto zobaczyć, choć zdaję sobie sprawę, że taka poetyka nie każdemu może przypaść do gustu. Czekam na kolejne dzieła Park Kwang-hyuna – po takim debiucie naprawdę spodziewam się czegoś wybitnego.
P.S.: Merci Niiko :)
httpvh://www.youtube.com/watch?v=PDgue1pGmZw