Różne Azji oblicza #3

azja3

Nie miałem zamiaru pisać tym razem o Japonii. Zastanawiałem się nad czymś z Tajlandii, może Hong Kongu albo Filipin… No ale nie dało rady inaczej – filmy, które chcę dziś zaprezentować postanowiłem potraktować poza kolejką. Taryfa ulgowa dla dzieł wybitnych to chyba nic złego, prawda?

Tokyo Sonata – Japonia, 2008
Reżyseria: Kyioshi Kurosawa

Teoretycznie nie powinienem się dziwić, że Japończycy wybrali „Okuribito” jako kandydata do tegorocznego Oscara. W końcu przecież wygrali. A mimo to jakieś wątpliwości wciąż kołatają mi się po głowie. Co by było gdyby wysłali do boju „Tokyo Sonatę”, film o klasę lepszy?

Już na poziomie tytułu widać tu inspirację wielkim mistrzem Yasujiro Ozu. Film opowiada historię upadku zwykłej tokijskiej rodziny. Ojciec ukrywa przed resztą rodziny fakt, że stracił pracę. Starszy syn nie widząc lepszego celu w życiu zaciąga się do międzynarodowego kontyngentu Armii Amerykańskiej na Bliskim Wschodzie. Z kolei młodszy stopniowo traci szacunek do ojca. Matka stara się trzymać to wszystko w kupie i robić dobrą minę do złej gry, ale tak naprawdę stoi na skraju załamania nerwowego. W całej sytuacji bynajmniej nie zanosi się na poprawę.

Za reżyserię „Tokyo Sonata” odpowiada Kiyoshi Kurosawa, moim zdaniem jeden z najwybitniejszych tworzących obecnie reżyserów na świecie (w końcu nazwisko zobowiązuje). Do tej pory Kurosawa tworzył głównie horrory charakteryzujące się mocno nihilistyczną atmosferą. Reżyser nigdy jednak nie uciekał od głębszego przekazu, czy to na temat chorób toczących współczesne społeczeństwo, czy też pojedynczego człowieka i demonów kryjących się w jego duszy. W „Tokyo Sonata” traktuje trochę o jednym, trochę o drugim tyle że tym razem bez horrorowej otoczki. A i sama historia, choć raczej smutna, zawiera w sobie promyk nadziei, światełko na końcu tunelu.

Kurosawa, podobnie jak Ozu, poddaje wiwisekcji japońską mieszczańską rodzinę nie dochodząc do zbyt optymistycznych wniosków. Także w kwestiach technicznych widać trochę zbieżności z twórczością wielkiego Japończyka. Sporo statycznych ujęć, postaci portretowane są często od tyłu, z daleka, zza poręczy schodów, bądź przez szybę. W paru momentach nie zabrakło też sławetnego filmowania z perspektywy tatami. Dzieła Yasujiro Ozu nigdy wysokim tempem nie grzeszyły i cierpliwość niejednego współczesnego widza jest podczas takich seansów wystawiona na ciężką próbę. Tymczasem Kurosawa w „Tokyo Sonata” nie nuży ani przez moment. Tutaj również tempo jest raczej powolne, ale Kurosawa w jakiś subtelny sposób dostosował „Sonatę” do współczesnych wymogów, tak że o jakimkolwiek archaiźmie formalnym mowy tu być nie może.
Tak w ogóle to ja dostrzegam tu również – może nawet trochę na wyrost – echa serialu  „Sześć Stóp pod Ziemią”. Co prawda mniej u Kurosawy (tragi)komedii, ale widzę tu pewne konotacje w ukazywaniu relacji wewnątrzrodzinnych… choć może to tylko moje widzimisię, bo we wspomnianym na początku „Okuribito” też widzę powiązania z serią HBO, aczkolwiek i tu, i tam podobny jest fabularny punkt wyjścia.

Słówko o aktorach – w roli głowy rodziny występuje tu znany np. z „Tokyo!” Teruyuki Kagawa, ale największy popis daje tu Kyôko Koizumi, która w perfekcyjny sposób odgrywa rolę kobiety na pozór opanowanej, ale w rzeczywistości będącej istnym kłębkiem kotłujących się emocji. Bardzo subtelna to kreacja, zupełnie odmienna od szalonej Yoko z „Survival Style 5+”. A w fajnym epizodzie ulubiony aktor Kurosawy, Koji Yakusho.

Świetne kino.

httpvh://www.youtube.com/watch?v=Jv9WS0aouIY

Strange Circus – Japonia, 2005
Reżyseria: Sion Sono

O rany boskie. Takie dziwactwa to chyba tylko w Japonii. Sion Sono po raz kolejny ostro pojechał po bandzie. Trzeba mu jednak przyznać, że przeciwieństwie do niektórych kolegów po fachu w jego szaleństwie tkwi metoda. To nie jest bezmyślna jazda bez trzymanki, lecz w pełni przemyślane i uporządkowane dzieło, dające jednocześnie przynajmniej kilka możliwości interpretacji.

Klamrą spinającą cały film jest przedstawienie w tytułowym Dziwnym Cyrku. A pomiędzy pierwszą i ostatnią sekwencją mamy zupełnie dziwaczną historię, którą ciężko nawet streścić w kilku słowach. Może zatem wspomnę tylko, że punktem wyjścia jest tu chory układ między mężczyzną Gozo, jego żoną Sayuri i córką Mitsuko. Gozo ma nietypowy fetysz, mianowicie kręci go gdy córka patrzy na rodziców uprawiających seks. Z czasem mu to nie wystarcza, więc zabiera się za córkę, każąc Sayuri być świadkiem ich łóżkowych ekscesów. Jak nietrudno się domyślić ten kazirodczy związek nie pozostaje bez wpływu na psychikę wszystkich jego uczestników, a co za tym idzie na następujące później wydarzenia.

Myliłby się ten, kto stwierdzi, że mamy do czynienia z dramatem erotycznym. Owszem, seks jest tu motorem napędowym dla całej akcji, film zresztą zawiera kilka całkiem odważnych scen. Całość jednak zdecydowanie opiera się na tym co dzieje się w głowach bohaterek. Sono igra również sobie troszkę z kwestią „wojny płci” oraz teoriami freudowskimi, nie zapominając jednak, że film to przede wszystkim…ekhem…FILM a nie rozprawa naukowa i w pełni wykorzystując kinową materię. „Strange Circus” balansuje między psychodelicznym dramatem a, nomen omen, cyrkową, karnawałową zabawą. Sporo tu przyprawionej obłędem groteski, a wszystko to swą kulminację znajduje właśnie w takim makabryczno – groteskowym finale, który ciężko potem wyrzucić z głowy.

Ma „Strange Circus” pewne zbieżne elementy ze znakomitym „Rampo Noir” – podskórny niepokój, wyrafinowana perwersja, czasem wręcz rozpatrywana w kategoriach sztuki, psychodelia… W formie również obie produkcje wykazują pewne zbieżne elementy. Zwraca uwagę zwłaszcza wyrafinowanie wizualne obu filmów. Scenografia (przede wszystkim w „Strange Circus”) to mistrzostwo świata. Rzekłbym wręcz, że otoczenie w jakim działają bohaterowie, jest równie istotne jak oni sami i ich poczynania. Także muzyka zdecydowanie wyróżnia się na tle tego, co możemy usłyszeć w innych produkcjach. Bombastyczne orkiestracje? Elektroniczne pasaże? Nic z tych rzeczy… Mamy tu za to fortepianowe impresje, motywy cyrkowe, klezmerskie, katarynkę, akordeon. Mnie osobiście kojarzy się ten soundtrack z Paryżem okresu międzywojnia. Takie podejrzewam było zamierzenie Sono – i udało mu się, muzyka wbrew pozorom pasuje tu idealnie.
Nie dla wszystkich to produkcja. Tak jak pisałem wcześniej sporo tu seksu, alerównież w kwestii krwi i przemocy Sono mocno sobie dokazuje. Ale to tylko jedna strona medalu, bo także sama historia oraz wnioski z niej płynące mogą okazać się zbyt ciężkie dla co bardziej wrażliwych osób. Mimo to warto wziąć głęboki oddech i sięgnąć po ten Dziwaczny Cyrk. I to więcej niż jeden raz, bo za każdym następnym seansem film odkrywa kolejne swoje tajemnice.

Na dziś to tyle, w następnym odcinku tajski „Dorm” i filipiński „Sigaw”.

httpvh://www.youtube.com/watch?v=bvqWQGW5V1Q

Dodaj komentarz