Wszystkie wpisy, których autorem jest Przemysław Murzyn

Dokąd zmierzasz Janku Cieślo?

John Carpenter to kolejny, bez cienia przesady, kultowy reżyser horrorów i filmów sci-fi, który nie potrafi chyba odnaleźć się w realiach końca XX i początku XXI wieku. Co prawda wyszedł mu epizod w pierwszej serii „Masters of Horror”, ale na resztę jego późniejszych produkcji spuśćmy litościwie zasłonę milczenia.
Ostatnim pełnometrażowym filmem Carpentera były „Duchy Marsa”, które premierę swą miały w 2001 roku. W międzyczasie pojawiały się różne tytuły potencjalnych nowych produkcji reżysera (po głowie kołacze mi się np. tytuł „13th Apostle”), ale żaden z tych projektów nie zbliżył się nawet do fazy preprodukcji.

ImageShack

Obecnie Carpenter łączony jest z trzema tytułami: „Riot” – mocnym dramatem więziennym z Nicolasem Cage w roli głównej, „LA Gothic” – horrorem opowiadającym o ciemnej stronie Miasta Aniołów oraz „The Prince”. O tym ostatnim filmie wiadomo do tej pory relatywnie najwięcej. Według wczesnej wersji scenariusza ma to być historia gangstera trzęsącego podziemiem Las Vegas, który w pewnym momencie wycofuje się z biznesu, wyprowadza na prowincję i stara się w bogobojnym duchu wychować córkę. Z tym że przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć – gdy córka znika a trop prowadzi z powrotem do Vegas, bohater będzie musiał znowu wykazać się tym w czym był onegdaj najlepszy.
Trochę mi to się kojarzy z „Historią Przemocy” Cronenberga, ale scenarzysta Jeremy Passmore określa swoje dzieło jako „The Unforgiven” w gangsterskich realiach. Brzmi fajnie, ale… pożyjemy, zobaczymy.

„Ame No Machi” – recenzja


Kraj: Japonia
Rok Produkcji: 2006

Reżyseria: Makoto Tanaka
Scenariusz: Makoto Tanaka

Obsada:

Noriko Eguchi
Moeko Ezawa
Asami Katsura
Hideyuki Kikuchi

Zauważyłem ostatnio, że jakby tak się uprzeć, to można wyodrębnić pewien podgatunek japońskiego horroru. Mógłbym go nazwać np. horrorem wiejskim albo agrohorrorem, ale ponieważ oba te określenia brzmią wyjątkowo głupio, pozostanę chyba przy horrorze prowincjonalnym. Krótko mówiąc, w przeciwieństwie do większości filmów grozy pochodzących z tamtego rejonu, nie odnajdziemy wyalienowanego bohatera (czy częściej bohaterki) w gęsto zaludnionej nowoczesnej metropolii, wysokich wilgotnych biurowców czy zagrzybionych bloków mieszkalnych bądź nawiedzonych gadżetów czy innych atrybutów dwudziestego pierwszego wieku. Produkcje takie jak „Kakashi”, „Shikoku” czy „Ame No Machi” charakteryzują się bardziej tradycyjnym podejściem do materii horroru, częstszym nawiązywaniem do ludowych legend oraz „wstrzemięźliwością” w kwestiach czysto technicznych przy jednoczesnym zepchnięciu na bardzo daleki plan tradycji, rzekłbym, „urbanistycznych” będących przecież nierzadko podstawą nowoczesnych J-horrorów. Chciałbym w tym miejscu zająć się ostatnim ze wspomnianych przeze mnie filmów, czyli „Ame No Machi”, bardziej na świecie znanym jako „The Vanished”.

ImageShack

Gdy młody, pracujący dla czegoś w rodzaju naszych świętej pamięci „Skandali” dziennikarz otrzymuje zlecenie napisania artykułu o odnalezionych dziecięcych zwłokach pozbawionych jednakże jakichkolwiek wewnętrznych organów, domyśla się, że to znowu jakieś brednie żądnych rozgłosu prostych ludzi z małego miasteczka na prowincji. Mężczyzna już w głowie przygotowuje konspekt artykułu – wiadomo, jeżeli gazeta ma się sprzedać, trzeba będzie wymyślić całą mrożącą krew w żyłach historię, zresztą zawsze się tak robi – przecież duchów tak naprawdę nie ma. Kiedy jednak zwłoki najnormalniej w świecie wstaną ze stołu i wybiegną z kostnicy na oczach przerażonego pismaka, ten wie, że nie będzie już musiał niczego upiększać…
Jak się okazuje trzydzieści lat wcześniej zaginęła w okolicy szkolna wycieczka. Po latach jednak dzieci wracają. Dzieci, które nie postarzały się ani trochę. Dzieci, które nie są już takie same.

ImageShack

Skromne to w formie dzieło. Bez wizualnych fajerwerków czy wyrafinowanych efektów specjalnych – tzn. te są, ale stoją na raczej kiepskim poziomie. Także klimat wcale nie chwyta od początku za gardło. Groza? Owszem, ale raczej subtelna. Rzekłbym, że dzieło to bardziej niepokojące niż straszące – świetnie spełnia tu swoją rolę w kreowaniu nastroju muzyka. Nie wybijająca się na pierwszy plan, nierzadko wręcz niesłyszalna, zlewająca się z tłem a jednak potęgująca napięcie w sposób nieomal idealny. Piszę „nieomal”, bo do perfekcji doprowadzono ten element w „To Nie Jest Kraj Dla Starych Ludzi” – muzyka jest tam tak umiejętnie wkomponowana w całość, że gro osób do teraz nie zauważa, iż coś tam w rzeczy samej buczy w tle. Ale to tak na marginesie. „Ame No Machi” w bardzo przyzwoity sposób nawiązuje do klasycznych filmów grozy z dziećmi w roli głównej. Można znaleźć tu sporo punktów zbieżnych choćby z „Dziećmi Kukurydzy”, „Wioską Przeklętych” czy „Who Can Kill a Child?”. Mnie osobiście klimat przywodzi też chwilami na myśl „Blair Witch Project”.

ImageShack

Nie jest to oczywiście produkcja wybitna. Razić mogą trochę nierozsądne zachowania bohatera, także sama konstrukcja filmu pozostawia nieco do życzenia – nie zawsze utrzymano odpowiednie tempo, przez co momentami, zwłaszcza w środkowej części film może lekko nudzić. Ale koniec końców to raczej przyzwoity kawałek rozrywki na wieczór. Może i zapomnę za tydzień, że to w ogóle oglądałem, ale czasu spędzonego z Zaginionymi nie uważam w żadnym przypadku za stracony.

Il Sangue dei Vinti… Krew Pokonanych

Michele Soavi był swego czasu uważany za najzdolniejszego ucznia Dario Argento. Wielu twierdzi nawet, że jego opus magnum, czyli „Dellamorte Dell’amore” jest lepsze niż wszystko co Argento do tej pory stworzył. Kontrowersyjna to teoria, aczkolwiek jakieś tam przesłanki aby tak twierdzić na pewno są.
Wygląda jednak na to, że po nakręceniu tego znakomitego filmu Soaviemu znudziło się szeroko pojęte kino grozy. Zaczął chałturzyć dla telewizji i ogólnie rzecz biorąc rozmieniać się na drobne.
Nie wydaje mi się aby najnowsze jego dzieło okazało się powrotem do najwyższej formy. „Il Sangue dei Vinti” co prawda wzbudza już kontrowersje na Półwyspie Apenińskim (pomimo, że film oficjalnie wejdzie do kin dopiero w styczniu), ale są one natury raczej politycznej niż artystycznej. Film opowiada o krwawych zbrodniach włoskich komunistycznych partyzantów tuż po wojnie – trudno dziwić się ostrym protestom włoskiej lewicy.

Odrzucając jednak kwestie polityczne, film zapowiada się raczej mizernie. Zwiastun nie zachwyca, widać po nim, że Soavi ostatnie lata kręcił głównie dla telewizji. Mimo to kilka ujęć przypomina, że lata temu reżyser ten potrafił wykazać się niemałą wrażliwością, i że można było o nim bez cienia przesady powiedzieć… artysta.

„Hansel & Gretel” – recenzja

ImageShack

Kraj: Korea Południowa
Rok produkcji: 2007

Reżyseria: Pil-Sung Yim
Scenariusz: Pil-Sung Yim

Obsada:

Jeong-myeong Cheon – Eun-Soo
Sim Eun-kyung – Young Hee
Ji-hee Jin – Jung Soon
Eun Won-jae – Manbok

A więc nawet w Korei znają historię o Jasiu i Małgosi. Co ważniejsze jednak, potrafią zgrabnie połączyć motywy ze starej europejskiej bajki ze swoją charakterystyczną poetyką nie tracąc przy tym nic na jakości. „Hansel and Gretel” to drugi film Pil Sung-yima, twórcy bardzo dobrego „Antarctic Journal”. Reżyser nakręcił dzieło chyba nawet nieco lepsze od debiutu.

ImageShack

Eun-soo jedzie spotkać się z ciężko chorą matką. Podczas podróży staje się jednak żywym przykładem na to, że telefon komórkowy niekoniecznie musi być przyjacielem kierowcy, zwłaszcza kiedy nawija się jadąc po niepewnej, mokrej drodze w środku ciemnego lasu. Samochód bohatera wpada w poślizg i ląduje gdzieś głęboko w rowie, Eun-soo traci przytomność. Po dojściu do siebie mężczyzna, nieco jeszcze oszołomiony rusza w las szukać pomocy. Oczywiście gubi się, traci przytomność i koniec końców ląduje w dziwnej chatce w samym środku puszczy. „Dom Szczęśliwych Dzieci” głosi tabliczka powitalna, mieszkańcy uśmiechają się serdecznie a wszystko mieni się kolorami niczym w kalejdoskopie. Czyli jak nietrudno się domyślić coś jest nie tak – i faktycznie, pięcioosobową rodziną, która mieszka w chatce wcale nie rządzą rodzice, lecz kilkunastoletni chłopiec Man-bok, oraz dwie jego młodsze siostry Young-hee i Jung-soon.

ImageShack

„Hansel & Gretel” to mroczna, czasem nawet nieco makabryczna baśń nie będąca – co zresztą widać po streszczeniu – bezpośrednią adaptacją popularnej historii dla dzieci. Fabuła koreańskiej produkcji ma z nią raptem kilka punktów stycznych. Bardziej to jednak historia o poszukiwaniu szczęścia i miłości, być może źle pojmowanej, przez dzieci nierzadko mylonej z zaborczością i totalnym podporządkowaniem. Choć z drugiej strony… czy faktycznie nie na tym polega miłość? Dzieci obwiniają też dorosłych za całe zło tego świata, a ostatnią rzeczą której pragną jest… by dorosnąć. Tyle że takie dość proste myślenie, opierające się na schematach „czarny-biały” owocuje tutaj w raczej destruktywne skutki. W każdym razie pragnące owego uczucia dzieci nie cofają się przed niczym aby otrzymać to, co sobie wymarzą, nierzadko posuwając się do rozwiązań ostatecznych. Mimo to muszę przyznać, że dzięki takiemu a nie innemu przedstawieniu postaci, dobrze życzyłem dzieciakom, czego po sobie raczej bym się nie spodziewał.

ImageShack

Duże wrażenie robi strona wizualna filmu. Zdążyłem już przywyknąć do faktu, że w większości koreańskich filmów każde ujęcie jest dopracowane do ostatniego szczegółu, nierzadko w sposób taki aby przypominało dzieło malarskie albo fotografię artystyczną. W przypadku „Hansel and Gretel” trend ów doprowadzono do skrajności. Film jest wręcz przeestetyzowany – mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że to najbardziej kolorowy film z szeroko pojętego obrębu kina grozy jaki kiedykolwiek powstał. Z tym że – nie chcąc tu przesadnie spoilerować – to całe wizualne rozpasanie ma jak najbardziej swoje uzasadnienie w fabule, dlatego absolutnie nie wolno traktować tego jako wady. Trudno również narzekać na piękną, bardzo nastrojową muzykę, a i aktorstwo stoi na wysokim poziomie także – a może zwłaszcza – w przypadku małoletnich odtwórców głównych ról. W przypadku dzieci nie jest to przecież regułą.

ImageShack

Do pewnych rzeczy można się jak najbardziej przyczepić, pewne kwestie psychologiczne wypadają tu nieco niewiarygodnie, a i kilka elementów w fabule rozwiązano na zasadzie „bo tak”. Nie zmienia to jednak faktu, że „Hansel and Gretel” to jedna z najlepszych produkcji z wciąż filmowo mocnej Korei jakie miałem okazję ostatnio ujrzeć. Polecam.

I Come With The Rain

O proszę, a to zapowiada się dość intrygująco, nie wiem czemu wcześniej mi to umknęło. Reżyser Anh Hung Tran do tej pory tworzył raczej ambitne kino („Schyłek Lata”, „Rykszarz”). Tym razem Wietnamczyk próbuje swoich sił w bardziej komercyjnych rejonach. Trzeba jednak przyznać, że do „I Come With The Rain” (swoją drogą kapitalny tytuł) zgromadził wyjątkowo obiecującą międzynarodową obsadę – Josh Hartnett, którego coraz bardziej lubię. Widać, że chłopiec pomału zmienia się w całkiem niezłego aktora. Poza tym mocno niedoceniany Elias Koteas oraz silna wschodnia ekipa: Byung-hun Lee („A Bittersweet Life”) i Shawn Yue („In Love With The Dead”). Nie ukrywam, że po takich asach spodziewam się naprawdę dobrego kawałka kina. Jedyne czego się po zwiastunie obawiam to przeładowania atrakcjami – mroczny thriller, odrobina mistycyzmu, kino detektywistyczne, mocna akcja… nie za dużo? Mam nadzieję, że już wkrótce przekonamy się… że nie.

Sam film to historia eks-policjanta Kline’a (Hartnett) wynajętego przez chińskiego miliardera w celu odnalezienia zaginionego syna. Trop prowadzi do miejscowego gangstera (Lee Byung-hun). Kline jednak zanurzając się coraz głębiej w hongkoński półświatek jest jednocześnie dręczony przez wspomnienia związane z seryjnym mordercą Hasfordem.

„Piątek Trzynastego”… remake

Marcus Nispel, podobnie jak Zack Snyder zasłynął w świecie filmu bardzo udanym remakiem klasycznego horroru z lat siedemdziesiątych. Ale tak jak twórca nowego „Świtu Żywych Trupów” teoretycznie jest wciąż na fali wznoszącej – „300” spotkało się co prawda ze skrajnymi recenzjami, ale tak na oko więcej było tych pozytywnych, a „Watchmen” jest w tej chwili dość mocno oczekiwanym filmem wśród różnego rodzaju komiksowych geeków – tak Nispel po „Teksańskiej Masakrze Piłą Mechaniczną” skompromitował się beznadziejnym „Tropicielem”, a teraz będzie chciał odbudować nadwyrężone zaufanie kolejnym remakiem słynnego filmu grozy, tym razem „Piątku Trzynastego”

Wątpię żeby mu sie to udało, aczkolwiek zwiastun wygląda w miarę klimatycznie. Nie zmienia to faktu, że serialowe gwiazdki w obsadzie oraz Michael Bay w roli producenta (tak, pamiętam, że był też producentem nowej „Teksańskiej…”, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni) nie wrożą niczego dobrego. Liczę co najwyżej na dobrą, rzemieślniczą robotę, która zaowocuje kilkudziesięcioma minutami średnio wyrafinowanej rozrywki w sam raz do wieczornego piwa.

Giallo

To, że Argento wielkim artystą jest… niekoniecznie każde dziecko wie. Ten włoski reżyser ma chyba tylu zwolenników co przeciwników. Ale nawet tak zagorzały miłośnik  jego twórczości jak ja musi przyznać, że od bez mała kilkunastu lat poziom filmów Argento notuje tendencję spadkową. Czy najnowszy jego film odwróci nienajlepszą passę? Oto zwiastun:

„Giallo” opowiadać ma o pewnej stewardessie (Emmanuelle Seigner), która wraz z pomagającym jej detektywem (Adrien Brody) poszukuje zaginionej siostry – modelki, porwanej przez psychopatycznego mordercę ukrywającego sie pod pseudonimem Giallo (Żółty). Sądząc po tytule rzecz będzie formalnie i treściowo nawiązywać do złotego okresu w twórczości Argento, kiedy to właśnie parał się giallo – którego był zresztą jednym ze współtwórców. Piękne kobiety i świat mody – czyżby ukłon w stronę „Blood and Black Lace” Mario Bavy? Przekonamy się w 2009 roku, aczkolwiek muszę przyznać, że zwiastun nastawił mnie raczej sceptycznie. Po tych kilku fragmentach mam wrażenie, że Argento może w równej mierze odwoływać się do giallo jak do współczesnego amerykańskiego horroru spod znaku „Piły” czy „Hostela”. Obym jednak okazał się złym prorokiem a słynny włoski „cat killer” urzekł widzów czymś więcej niż li tylko pięknymi kobietami, nastrojowymi zdjęciami Mediolanu i faktycznie konkretnie wyglądającym Adrienem Brodym.